czwartek, 23 kwietnia 2015

Starry Eyes. Horror business

Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Kinomisji




Wszyscy kochamy horrory, które osadzone są w branży filmowej. Bo nie można zapominać (zabraniam!), że ten komercyjny, przynoszący ogromne zyski, gatunek tkany jest z koszmarów i lęków samych twórców. I takie filmy w jakiś sposób to uwypuklają.

W ostatnich latach widziałem dwa znakomite obrazy osadzone w realiach horror-biznesu. Gdy już poleżą w koszu zwanym historią kina i „dojrzeją”, a ich zapach dotrze do większego grona miłośników grozy, to zapewne zostaną uznane za wybitne. Pierwszy to Berberian Sound Studio (2012) rozpędzającego właśnie swoją karierę angielskiego reżysera Petera Stricklanda. Drugi to Starry Eyes (2014) amerykańskiego duetu Kevin Kolsh & Dennis Widmyer. O ile film Brytyjczyka tylko na marginesie porusza temat mizoginizmu w show businessie, to drugi w całości poświęcony jest eksploatacji aktorki (a w tle jakby też eksploatacji całego społeczeństwa), jej obawom i pragnieniom związanym z karierą w Fabryce Snów. Bowiem Starry Eyes to ubrane w kostium kina satanicznego studium rozpadu psychiki młodej dziewczyny, która próbuje zaistnieć w branży.

Młodziutka i wrażliwa Sarah (Alex Essoe) przyjechała do Hollywood w pogoni za marzeniami. Na co dzień miota się w pracy, której nienawidzi – kiczowatym, tandetnym barze, w którym serwowane są tylko i wyłącznie potrawy z ziemniaków. Uporczywie chodzi na przesłuchania, cały czas czeka na telefon oraz informację o tym, że wreszcie otrzymała upragnioną rolę. Wierzy w swój talent, ale kolejne porażki sprawiają, że staje się coraz bardziej przytłoczona. W końcu, gdy nagle pojawia się szansa, bohaterka z satysfakcją rzuca pracę. Chwilę później napotyka jednak na ścianę i staje przed dylematem natury moralnej, którego pokonanie zostało przedstawione w filmie jako satanistyczny rytuał wtajemniczenia. 



Świat, w którym żyje Sarah zdaje się być kreowany przez mężczyzn, toteż bohaterka przestaje wierzyć, że jej talent ma jakikolwiek wpływ na jej karierę. Pragnie jedynie być „wyreżyserowaną” przez któregoś z napotkanych na swojej drodze facetów. Patrzy na znajdującą się w jej pokoju ścianę obklejoną zdjęciami gwiazd kina. Pragnie być taką jak one – silną, piękną kobietą. Wewnątrz jest jednak tylko pogubioną dziewczynką. W jej postawie jest przyzwolenie na taki stan rzeczy. Bierność.

Dla koszmaru opowiedzianego przez Stricklanda tło opowieści stanowiło włoskie studio, w którym dogrywano dubbing do europejskiego kina śmieciowego, natomiast w filmie amerykańskiego duetu luźno odwołano się do mającej obecnie miejsce rezurekcji horroru, której symbolem może być choćby powstanie z popiołów kultowej wytwórni Hammer Film Productions. Dzieło Stricklanda skupione było na dekonstrukcji gatunku i kierowane jest raczej do arthouse’owej publiczności, natomiast Starry Eyes jest nastawione na twórcze eksploatowanie. To bardzo udana kompresja elementów zaczerpniętych z klasyków pokroju Egzorcysty (1973), wczesnych filmów Romana Polańskiego, brutalnych slasherów i surrealistycznych odjazdów Davida Lyncha, do tego z muzyką jak żywcem wyjętą z jakiegoś nieistniejącego dzieła Johna Carpentera. Kompresja, która osadzona została bezpośrednio w realiach Hollywood. Precyzyjniej mówiąc: pod jego bramami, które okazują się wrotami do piekieł.



Tak jak w Berberian, tak i tutaj trudno się oprzeć wrażeniu, iż jest to najpewniej osobista opowieść będąca emanacją traum autorów. Mimo wielkich podobieństw, ostatecznie to twory opowiadające o zupełnie innych problemach i emocjach. Odkodowując znaczenia majstersztyku Stricklanda napotkamy strach przed pracą w komercyjnym przemyśle filmowym, dzieło Amerykanów opowiada zaś o bólu stawania się jego częścią i o przekraczaniu kolejnych etapów wtajemniczenia. Zastanawia mnie, gdzie na tym obrazku autorzy umieścili sami siebie. Czy znajdziemy ich w postaci młodego, niedoświadczonego i zapewne wyzbytego szans na sukces reżysera (Noah Segen), z którym przyjaźni się bohaterka i który obiecuje stanowić dla niej ostatnią deskę ratunku? Czy może utożsamiają siebie właśnie z tą zagubioną dziewczyną? Strzelałbym, że z obojgiem jednocześnie. W swoim cynicznym uchwyceniu tak branży, jak i współczesnych realiów (młodych ludzi, których wyznacznikami są hasła „egoizm”, „zawiść”, „poza”), Starry Eyes jest obrazem bardzo przekonującym. Naprawdę czuć, że gdzieś pod tą jakże przewrotną opowieścią o przykrej desperacji, chorej ambicji i wreszcie o produkującej horrory wytwórni filmowej, która prowadzona jest przez satanistów (ironia na medal), zamaskowane zostały własne doświadczenia twórców.



William Friedkin mówił o Egzorcyście jako o dokumentalnym zapisie wiary w Boga. Starry Eyes, dzieło cechujące się gęstą i upiorną atmosferą także w scenach „zwyczajnych”, nie mających wiele wspólnego z kinem grozy, opowiada o utracie wiary w siebie. Jest uchwyceniem momentu znalezienia się w swoistym klinczu między przyziemną codziennością a marzeniami o karierze. Dokumentalnym zapisem wewnętrznej walki podczas narodzin „ego” w czasach kultu konformizmu oraz śnieniem koszmaru nazywanego rzeczywistością. Ostatecznie jest też jednak filmem o narodzinach piękna i zyskiwaniu świadomości. O przeistoczeniu poczwarki w motyla – dziewczynki w kobietę świadomą swojej seksualności. O stawaniu się gwiazdą i monstrum zarazem: scream queen.

Brak komentarzy: