wtorek, 4 listopada 2014

Tramwaj zwany apokalipsą






Mam spory problem z dużymi, komercyjnymi filmowymi produkcjami. Po seansie zazwyczaj nic nie pamiętam. Nie odczuwam też zbyt wielkiej satysfakcji, nie potrafię się utożsamić z bohaterami, a mój mózg wyłącza się w czasie scen akcji. Nie ma też mowy o pozytywnych emocjach, większość tych filmów mnie irytuje albo wpędza w depresję. Gdyby ekranizować album Tomasza Grządzieli (kryjącego się pod pseudonimem Spell) to adaptacja musiałaby być właśnie wielkim blockbusterem. Rysunkowe opowieści rządzą się jednak innymi prawami niż filmy i jestem pewien że nigdy do takiej adaptacji nie dojdzie. Bowiem autor za miejsce akcji nie wybrał futurystycznych metropolii rodem z komiksu Moebiusa a protagonistami nie uczynił superherosów. Fabułę osadził na szynach polskiej komunikacji miejskiej, a główne role oddał ludziom o twarzach ciosanych z kartofla.  

Poranek. Trójmiasto. Miejsce akcji – wnętrze tramwaju. Zapełniają go liczne indywidua. Pot śmierdzi spod pach, dresy troglodytów szeleszczą, babcie w moherowych beretach stukają laskami o podłogę i próbują przepchnąć się jak najszybciej na miejsca siedzące, by przypadkiem nie podsiadła ich wykolczykowana młodzież. Motorniczy (kobieta motorniczy – zabijcie mnie, nie wiem jak to odmienić) ze skłonnościami do depresji siada za sterami. Nikt nie przypuszcza że zaraz nastąpi Hitchcockowskie trzęsienie ziemi „na miarę naszych możliwości”: do tramwaju wejdą kanary, a potem akcja zacznie nabierać tempa. Od tego momentu groteskowy rollercoster polskiej rzeczywistości zaczyna się rozpędzać, uzupełniany wciąż nowymi atrakcjami. Znajdziemy tu pojedynki żywcem wyjęte z mainstremowych anime, spektakularne sceny pościgów, kraksy, robota do zadań specjalnych (stworzonego w tajnych laboratoriach MPK) i wiele innych elementów wyciągniętych żywcem z  największych hitów (czasem dosłownie cytowanych) światowej popkultury.  Z tą tylko różnicą, że zostały okraszone sporą dawką turpizmu, zakazanych twarzy i twardo osadzone w naszej codzienności. Autor zapewne odżegnałby się od takich porównań, ale grający w tym komiksie pierwsze skrzypce tramwaj i pasażerowie, którzy znaleźli się na jego pokładzie, siłą rzeczy można odczytać jako metaforę naszego kraju i jego obywateli, którzy gnają jak banda lemingów nad skraj przepaści, przy okazji biorąc się między sobą za łby.   



Debiutancki album Grządzieli jest całkowicie pozbawionym dialogów (autor stroni nawet od onomatopei). Ten rodzaj wypowiedzi za pomocą medium obrazkowego uważany jest często za najtrudniejszą formę komiksową. Twórcy niemych opowieści rysunkowych, którzy wielbieni są dziś przez czytelników, zazwyczaj czerpią dużo z języka filmu, stawiają na szczegółową sekwencyjność, i te elementy znajdziemy również w warsztacie Grządzieli. Nie jest jednak tak, że autor zdradza komiks – tak jak Szwajcar Thomas Ott, którego nerwica natręctw zaprowadziła w warsztatową ślepą uliczkę i bliski już jest tworzenia „ułomnego kina”- bo u Spella proporcje są idealnie wyważone. Jest tu wykorzystywana duża doza skrótowości, piktogramu, komiksowej dynamiki, jedynie mądrze uzupełniona takimi elementami jak filmowe kadrowanie. Grędziela nie ma kompleksów związanych z tym, że tworzy w obrębie medium kojarzonego z historyjkami dla dzieci. Jego styl czerpiący na równi z estetyki głębokiego cartoonu i rysunku semirealistycznego, doprawiony wyrazistą, jaskrawą kolorystyką wręcz to celebruje. 

„Ostatni przystanek” nie jest objawieniem nowego wielkiego twórcy, ale jak na debiutanta to wyjątkowo dobry album. O niebo lepszy niż recenzowany ostatnio przeze mnie „Niedźwiedź”. Dlaczego wspominam o komiksie Kurta i Śledzińskiego? Ano dlatego, że komiks Spella wywodzi się z wprost z tradycji „produktywnych” i jest znakomitym przykładem na to, jak duży wpływ wywarł ów magazyn na następne pokolenie twórców, i ich podejście do komiksu rozrywkowego. Nie będę ukrywał, że chętnie zobaczyłbym Grządziela jako jednego z ludzi, którzy zajęliby się tworzeniem spin offów „Osiedla swoboda”.

Brak komentarzy: