piątek, 21 listopada 2014

Mysia Straż #1 - Jesień 1152






Miłośnikiem Davida Petersena stałem się jeszcze zanim przeczytałem jakikolwiek jego komiks. Łatwo było mu ukraść moje serce.  Po pierwsze dzielę z nim dość nietypową jak na dorosłą osobę miłość do animorficznych postaci. Po drugie jest wspaniałym grafikiem który nie dość, że wyrobił sobie znakomity warsztat, to jeszcze operuje cyfrowymi technikami tak, że nawet ja - zagorzały przeciwnik komputerowego kolorowania komiksów - nie tylko nie mam się do czego przyczepić od strony estetycznej, ale jestem wręcz urzeczony efektem jego pracy. W tym roku do rąk polskich czytelników trafił najsłynniejszy komiks tego autora: obsypana nagrodami seria „Mysia Straż”.


   Dla swojej opowieści autor obrał bardzo specyficzną formę, w której komiksowe historie o animorfach są dość rzadko przedstawiane. Niewiele odnajdziemy tu kreskówkowej estetyki, to raczej wzorcowy realizm nawiązujący zarówno do starej szkoły ilustracji dziecięcej, jak i klasyki grafiki fantasy. 


 Prócz rysunków największą zaletą komiksu Petersena jest wykreowany przez niego świat. Najprościej będzie mówić o nim w kategoriach fantasy, ale nie jest to typowa, baśniowa odmiana gatunku – to raczej realia mrocznego średniowiecza zaludnionego przez (pardom, w tym przypadku to chyba jednak „zamieszkałego”)  inteligentne myszy. Gryzonie uzbrojone są po zęby w broń białą, noszą płaszcze i chodzą na dwóch łapkach. Tytułowa Mysia Straż to sławna elitarna jednostka do zadań specjalnych pilnująca porządku w tej krainie. Nie straszne im żadne zadanie i prędzej zginą niż go nie wykonają. Czasy, w których rozgrywa się akcja to okres gdy w świecie myszy panuje pokój. W pierwszej odsłonie serii trzej członkowie straży wyruszają na błotniste jesienne trakty, nie wiedząc jeszcze, że wplątają się w wielką intrygę, która może zakłócić dotychczasowy ład i porządek.



Uniwersum stworzone przez Petersena obmyślone jest w najdrobniejszych szczegółach, a do tego jest cały czas rozbudowywane. Każdy album został uzupełniony ciekawostkami na temat życia codziennego wojowniczych gryzoni.  Myszy mają swoją kartografię, historię, rzemiosło i legendy. Nic więc dziwnego, że doczekały się poświęconej im papierowej gry fabularnej, pozwalając uniwersum rozwijać się poza kartami opowieści.

Gdy pierwszy raz „Mysia Straż” wpadła mi w ręce, sięgałem po nią z wypiekami na twarzy, sądząc, że będę obcował z czymś niezwykłym zarówno od strony graficznej, jak i fabularnej. Niestety, łyżką dziegciu w beczce miodu okazał się sam scenariusz. Nie mam zamiaru stwierdzać, że jest źle napisany, bo minąłbym się z prawdą – jest najzwyczajniej bardzo sztampowy i pretekstowy. Pod względem fabularnym to po prostu opowieść fantasy jakich wiele. Odkładając książeczkę, pozostałem więc z wrażeniem, że mimo iż wyobraźnia Petersena jest bardzo bogata, to jego talent literacki nie równa się z jego zdolnościami plastycznymi.



Po komiksy fantasy sięgam znacznie chętniej niż po powieści. Z prostej przyczyny – książki tego typu to najczęściej masowo produkowane czytadła, często grafomańskie, skupiające się jedynie na narracji i pozbawione jakiejkolwiek warstwy intelektualnej ( są oczywiście wyjątki np. Saga Ziemiomorze autorstwa Urszuli Le Guin). Natomiast w komiksach wspaniałe grafiki, tworzone przez znakomitych rzemieślników, najczęściej rekompensują wszelkie niedostatki  fabularne. Tak też jest w przypadku albumu Petersena. Jak wiadomo dzieciaki kochają fantasy, więc jeśli chcecie, żeby wasze wyniosły cokolwiek po lekturze tego typu opowieści, wręczcie im komiks. Ze względu na walory estetyczne „Mysia Straż” będzie bardzo dobrym wyborem. 


poniedziałek, 10 listopada 2014

Zapiski na marginesie komiksu "Pięć tysięcy kilometrów na sekundę".





Temat  rozpadu związku jest dziś dość niezgrabnie podejmowany. Patrząc przez pryzmat popkultury: kobietom podaje się historyjki w stylu powieści Grocholi, mężczyznom zazwyczaj jakieś schematy z opowieści Charlesa Bukowskiego. Przepraszam z góry za niezamierzony seksizm i uogólnienie – nie mam zielonego pojęcia o „literaturze kobiecej”, i od razu się usprawiedliwię, że nie znałem w życiu ani jednej kobiety czytającej Grocholę, za to wiele czytających Bukowskiego; służy mi to tylko jako przykład dwóch skrajności. Oba te wzorce, mimo iż wiele mówią o ludzkich pragnieniach, są jednak groteskowe i wręcz komiksowo (w złym tego słowa znaczeniu) przerysowane. Być może, błąkając się cały czas gdzieś na marginesach kultury wiele przegapiłem, ale ostatnie dalekie od banału twory opowiadające trochę inaczej o rozpadzie związku które jestem w stanie wyciągnąć z pamięci to turecko-francuski film „Klimaty” (2006) i znakomity komiks „Niedoskonałości” Adriana Tomine. W tym roku do tej skromnej listy dołączyło „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę”.

*
Manuele Fior, autor „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę” z życia dwójki ludzi, którzy w młodości tworzyli związek, wybrał kilka momentów, którymi w niebanalny sposób nakreślił ich losy. Jest przy tym bardzo subtelny, daleki od dramatyzowania i szantażowania emocjonalnego czytelników. Co więcej, nie ustawił w centrum kulminacyjnych chwil w ich relacji. O takich rzeczach jak zbliżenie się do siebie czy ponowne spotkanie dowiadujemy się tylko z kontekstu i pozornie niewiele znaczących scen obyczajowych z ich życia prywatnego i zawodowego. Sam ich związek nie zostaje ukazany, ale ich losy przecinają się, mimo że niekiedy dzielą ich miliony kilometrów. 



Dzięki temu nietypowemu zabiegowi Fior wysnuł bardzo przekonujący, pozbawiony banału i dosłowności portret dwojga ludzi, którzy minęli się ze sobą w życiu. Nie poznajemy ich razem, poznajemy ich osobno, do obojga czujemy sympatię. Nie do końca wiemy czy popełnili błąd, widzimy tylko, że w głębi ducha tego żałują. Tęsknią za sobą, wspominają wspólne chwile, i newralgiczne momenty swojej relacji. Znamy pośrednie przyczyny rozpadu ich związku: między innymi odległość ich dzieląca (stąd zresztą tytuł nawiązujący do prędkości przekazywania sygnału w telefonie komórkowym), brak odpowiedniej komunikacji i pojawienie się „kogoś trzeciego”. Niemniej niejasny jest sam powód rozstania, co więcej bohaterowie sami nie bardzo wiedzą dlaczego to się stało, przez co ich rozgoryczenie i poczucie straty wydaje się większe. Wszystko to powoduje, że są bardzo zawiedzeni swoim życiem i późniejszymi relacjami (szczególnie miota się kobieta, która żyje w poczuciu, że urodziła dziecko „tego niewłaściwego”). Teoretycznie tak wielka tęsknota i nostalgia powinna spowodować ponowną próbę bycia razem, ale gdy bohaterowie zorientowali się jak dużo stracili było już za późno. Ich życia były już na zupełnie innych torach, a wszystkie błędy były nie do naprawienia. 

Fior również mówi o pragnieniach jednostki uwarunkowanych płcią, ale ostrzega też przed tym jak zwodnicze bywają nasze zachcianki. Niemniej szczęście jest ulotne i niewykluczone, że jakąkolwiek decyzję podjęliby bohaterowie - życie razem lub osobno - nie byliby i tak szczęśliwi. Z tego powodu „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę” jest komiksem, który najchętniej odczytałbym jako opowieść o samej tęsknocie, towarzyszącej nam zawsze, bez względu na to na jakim etapie życia się znajdujemy. Bowiem najbardziej pożądamy tego, czego nie możemy mieć lub czegoś, co już utraciliśmy, co już nie wróci. 

*
Można spotkać się z opiniami, że komiks jest medium, w którym trudniej niż w literaturze podejmuje się wątki psychologicznie.  Ja twierdzę, że po prostu porusza się je inaczej. Każde medium gra wszak swoimi regułami. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś zarzucił płytkość psychologiczną filmom Antonioniego, tylko dlatego, że ich bohaterowie nie prowadzą kwiecistych dyskusji, czy nie mają wielkich wewnętrznych monologów. Prawdą jest, że powieść graficzna ma jakiś kompleks względem prozy i często bywa przeładowana warstwą literacką, ale istnieją pozycje, których ten syndrom wcale nie dotyka. „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę” nie ma zamiaru udawać powieści. Dla autora – architekta i uznanego ilustratora – to rysunek jest tak samo naturalną formą wypowiedzi jak słowo. 



W komiksie Fiora oczywiście wiele dzieje się w dialogach, ale równie dużo energii i znaczeń zawierają subtelne grafiki. Mimo iż znajdziemy tu sporo szczegółowej sekwencyjności, nieraz ukazującej bardzo intymne sceny, to autor stroni od formalnej ekwilibrystyki. Można byłoby wręcz powiedzieć, że stawia na narracyjną prostotę, gdyby nie fakt, że cała magia i ładunek emocjonalny, stan duchowy bohaterów zawiera się w barwach. Kolorystyka podróżuje wraz z nimi, zarówno w różne części świata, jak i po etapach ich życia, stopniując się na wzór pór roku: od subtelnej letniej żółci scen rozgrywających się w ich rodzimych Włoszech; przez zimową, zilustrowaną w chłodnych tonacjach Norwegię; po zgaszony, niemal jesienny Kair, który mógłby być graficznym ekwiwalentem słynnej piosenki Stranglersów „Golden Brown”. Zatacza koło by ponownie doprowadzić do ich spotkania w rodzinnej Italii. Już tak odmiennej, ukazanej nocą, tonącej w deszczu i sportretowanej za pomocą ciemnego granatu. Aby w końcu znów wrócić do Włoch ich młodości, do tego za czym tak bardzo tęsknią.

*

„Pięć tysięcy kilometrów na sekundę” nie jest opowieścią dla każdego, ale wpuszcza trochę świeżego powietrza do pokoju, w którym kiszą się twórcy komiksów obyczajowych. Pisząc o powieściach graficznych, czasem wręcz zmuszam się do tego, by nie wytykać im sztampy, powtarzania schematów – bo wydaje się, że konwencja uległa już wyczerpaniu. Co jakiś czas trafiają się jednak perełki w tym nurcie. Komiks Fiora jest jedną z nich. Jeśli cenicie obyczajówkę i komiks artystyczny - niekoniecznie ten skłaniający się w kierunku awangardy - to zachęcam do sięgnięcia po „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę”. Nie jest to mój ulubiony komiks z tego roku, ale na pewno zostanie u mnie na półce.


wtorek, 4 listopada 2014

Tramwaj zwany apokalipsą






Mam spory problem z dużymi, komercyjnymi filmowymi produkcjami. Po seansie zazwyczaj nic nie pamiętam. Nie odczuwam też zbyt wielkiej satysfakcji, nie potrafię się utożsamić z bohaterami, a mój mózg wyłącza się w czasie scen akcji. Nie ma też mowy o pozytywnych emocjach, większość tych filmów mnie irytuje albo wpędza w depresję. Gdyby ekranizować album Tomasza Grządzieli (kryjącego się pod pseudonimem Spell) to adaptacja musiałaby być właśnie wielkim blockbusterem. Rysunkowe opowieści rządzą się jednak innymi prawami niż filmy i jestem pewien że nigdy do takiej adaptacji nie dojdzie. Bowiem autor za miejsce akcji nie wybrał futurystycznych metropolii rodem z komiksu Moebiusa a protagonistami nie uczynił superherosów. Fabułę osadził na szynach polskiej komunikacji miejskiej, a główne role oddał ludziom o twarzach ciosanych z kartofla.  

Poranek. Trójmiasto. Miejsce akcji – wnętrze tramwaju. Zapełniają go liczne indywidua. Pot śmierdzi spod pach, dresy troglodytów szeleszczą, babcie w moherowych beretach stukają laskami o podłogę i próbują przepchnąć się jak najszybciej na miejsca siedzące, by przypadkiem nie podsiadła ich wykolczykowana młodzież. Motorniczy (kobieta motorniczy – zabijcie mnie, nie wiem jak to odmienić) ze skłonnościami do depresji siada za sterami. Nikt nie przypuszcza że zaraz nastąpi Hitchcockowskie trzęsienie ziemi „na miarę naszych możliwości”: do tramwaju wejdą kanary, a potem akcja zacznie nabierać tempa. Od tego momentu groteskowy rollercoster polskiej rzeczywistości zaczyna się rozpędzać, uzupełniany wciąż nowymi atrakcjami. Znajdziemy tu pojedynki żywcem wyjęte z mainstremowych anime, spektakularne sceny pościgów, kraksy, robota do zadań specjalnych (stworzonego w tajnych laboratoriach MPK) i wiele innych elementów wyciągniętych żywcem z  największych hitów (czasem dosłownie cytowanych) światowej popkultury.  Z tą tylko różnicą, że zostały okraszone sporą dawką turpizmu, zakazanych twarzy i twardo osadzone w naszej codzienności. Autor zapewne odżegnałby się od takich porównań, ale grający w tym komiksie pierwsze skrzypce tramwaj i pasażerowie, którzy znaleźli się na jego pokładzie, siłą rzeczy można odczytać jako metaforę naszego kraju i jego obywateli, którzy gnają jak banda lemingów nad skraj przepaści, przy okazji biorąc się między sobą za łby.   



Debiutancki album Grządzieli jest całkowicie pozbawionym dialogów (autor stroni nawet od onomatopei). Ten rodzaj wypowiedzi za pomocą medium obrazkowego uważany jest często za najtrudniejszą formę komiksową. Twórcy niemych opowieści rysunkowych, którzy wielbieni są dziś przez czytelników, zazwyczaj czerpią dużo z języka filmu, stawiają na szczegółową sekwencyjność, i te elementy znajdziemy również w warsztacie Grządzieli. Nie jest jednak tak, że autor zdradza komiks – tak jak Szwajcar Thomas Ott, którego nerwica natręctw zaprowadziła w warsztatową ślepą uliczkę i bliski już jest tworzenia „ułomnego kina”- bo u Spella proporcje są idealnie wyważone. Jest tu wykorzystywana duża doza skrótowości, piktogramu, komiksowej dynamiki, jedynie mądrze uzupełniona takimi elementami jak filmowe kadrowanie. Grędziela nie ma kompleksów związanych z tym, że tworzy w obrębie medium kojarzonego z historyjkami dla dzieci. Jego styl czerpiący na równi z estetyki głębokiego cartoonu i rysunku semirealistycznego, doprawiony wyrazistą, jaskrawą kolorystyką wręcz to celebruje. 

„Ostatni przystanek” nie jest objawieniem nowego wielkiego twórcy, ale jak na debiutanta to wyjątkowo dobry album. O niebo lepszy niż recenzowany ostatnio przeze mnie „Niedźwiedź”. Dlaczego wspominam o komiksie Kurta i Śledzińskiego? Ano dlatego, że komiks Spella wywodzi się z wprost z tradycji „produktywnych” i jest znakomitym przykładem na to, jak duży wpływ wywarł ów magazyn na następne pokolenie twórców, i ich podejście do komiksu rozrywkowego. Nie będę ukrywał, że chętnie zobaczyłbym Grządziela jako jednego z ludzi, którzy zajęliby się tworzeniem spin offów „Osiedla swoboda”.

środa, 1 października 2014

„Niedźwiedź” - Sledziński/Kurt




Pod koniec lat 90. moja miłość do komiksu przeżywała pierwszy kryzys. Były to czasy, gdy o Internecie mogłem tylko pomarzyć, a na prowincji naprawdę trudno było kupić coś ciekawego. Bardziej interesowały mnie filmy Jima Jarmuscha niż zeszyty prezentowane przez dogorywającą oficynę TM-Semic, które „poważnemu”, pucułowatemu piętnastolatkowi w koszulce Sepultury wydawały się już lekturą dla dzieci. I chyba całkiem przestałbym wierzyć w komiks, gdyby do naszej wioski ktoś nie przerzucił przez palisadę legendarnego dziś „Produktu”.

Magazyn prezentował wiele interesujących tytułów, ale jego perłą w koronie do końca pozostało „Osiedle Swoboda” Michała Śledzińskiego. To właśnie dzięki niemu ludzie z mojego pokolenia mogli po raz pierwszy przeczytać komiks mocno romansujący z tematyką obyczajową, będący w dodatku tworem, który w istocie jakoś nas dotyczył, opowiadał o doskonale znanej rzeczywistości. Postacie mieszkające na tytułowym blokowisku łatwo podbiły serca czytelników – były przecież tak podobne do naszych przyjaciół i znajomych, których widywaliśmy na co dzień. Na ulubieńca fanów z miejsca wyrósł Niedźwiedź: krępy, puszczający pawie na prawo i lewo, skory do rozwiązywania problemów za pomocą pięści, ale przy tym niezwykle sympatyczny.

Bohater ten swoje pierwsze solowe występy – pisane przez Śledzińskiego, a rysowane przez Kamila „Kurta” Kochańskiego – zaliczył już na łamach „Produktu”. Musiała jednak minąć dekada od śmierci magazynu, by w końcu doczekał się własnego albumu. Na zbiorek składają się krótkie historie pierwotnie publikowane jeszcze na łamach wyżej wymienionego tytułu oraz kilka premierowych: wszystkie o bardzo podobnym schemacie i poziomie. Protagonista najczęściej wplątuje się w jakąś aferę, by na koniec puścić w ruch pięści. Niestety, scenariusze są zaledwie pretekstowe i nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia; co więcej, gagi w nich zawarte nie wydają się szczególnie śmieszne.

Podczas lektury towarzyszyło mi poczucie, że coś w tym wszystkim zgrzyta. Warstwa graficzna jest znakomita, ale nie przystaje do komediowej konwencji. Na rysunkach Kochańskiego osiedle to asfaltowa dżungla. Za dużo w nich chropowatości i brudu, który przysłonił główne cechy oryginalnej serii: pewną dozę cartoonowości oraz błyskotliwy humor. Ten drugi jest jeszcze obecny w bardzo dobrze napisanych, naturalnie brzmiących dialogach (Śledziński ma do tego niebywały talent), które sprawiają, że mimo wszystko „Niedźwiedzia” czyta się z wielką przyjemnością.


Zapewniam jednak, że nie krytykuję tego komiksu tylko z tego powodu, że nie jest drugim „Osiedlem Swoboda”. Może zabrzmi to odrobinę paradoksalnie w świetle powyższych zarzutów, ale moim zdaniem silenie się na humorystyczność jest największą wadą tego albumu. Znając potencjał głównej postaci, gawędziarski talent Śledzińskiego i widząc po latach znakomite prace Kochańskiego, od razu wiedziałem, co można byłoby z Niedźwiedziem zrobić. To bohater idealnie pasujący do sensacyjnej fabuły w stylu gangsta-noir, do czegoś więcej niż tylko pretekstowej zgrywy z biciem „dresów” jako puentą.

Mroczne rysunki Kochańskiego aż proszą się o taką opowieść. Nie wyklucza to oczywiście pewnej dozy humoru, najlepiej rodem z „Big Lebowskiego” Coenów, którego nietypowy protagonista świetnie funkcjonował w ramach kryminalnego schematu rodem z „Wielkiego snu” Chandlera. Niedźwiedź, jako osobnik nie stroniący od przemocy, choć równie sympatyczny, jeszcze bardziej pasowałby do tego typu historii.



Odnoszę też wrażenie, że sami twórcy dostrzegli, gdzie tkwi ów potencjał, bo ostatni komiks w recenzowanym zbiorze sporo czerpie z sensacyjnej poetyki – ilustracje Kochańskiego od razu zresztą skojarzyły mi się z pracami Eduardo Risso odpowiadającego za estetykę przebojowego cyklu „100 naboi”.  Może nie jest to zbyt oczywiste porównanie (bo w wyglądzie postaci bardziej widać inspirację twórczością między innymi Richarda Corbena), ale w obu przypadkach autorzy świetnie odnajdują się w miejskiej scenerii, czerpiąc z bardzo modnej w latach 90. estetyki graffiti i street artu.

Komiks duetu Śledziński-Kochański nie jest oczywiście zły, choć pozostawił mnie z uczuciem sporego niedosytu. Cieszy mnie natomiast fakt, że kopnął z półobrotu w portfele czytelników, bo w momencie, gdy piszę te słowa, w magazynie wydawcy zostało zaledwie kilkadziesiąt sztuk tego albumu. To pozwala mieć nadzieję, że ów komercyjny sukces reanimuje życie na osiedlu, a o samym Niedźwiedziu usłyszymy jeszcze nie raz. 


wtorek, 26 sierpnia 2014

Intymność, czułość i samotność.





Intymne, biograficzne opowieści są dziś jedną z najchętniej wykorzystywanych konwencji komiksu niezależnego. „Życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił” jest wręcz podręcznikiem tworzenia fabuł tego typu. Seth - jeden z tuzów kanadyjskiej sceny niezależnej - nie postawił bowiem na opisywanie faktów i wydarzeń, a na przekazanie swojej własnej osobowości. To dzieło przewrotne, inteligentne i szczere, będące świetnym przykładem tego, jak kreatywnie opowiadać o sobie, nawet gdy nasza egzystencja skupia się głównie na życiu wewnętrznym.

Kreśląc swój portret, autor dobitnie zaznacza, że jest zdeklarowanym samotnikiem. Jego alter ego nie ma zbyt wielu przyjaciół. W swojej opowieści zaznacza obecność tylko jednego, z którym spotyka się od czasu do czasu i dyskutuje o komiksach (notabene to nikt inny jak Chester Brown, autor „Na własny koszt”). Seth jest człowiekiem o introwertycznej osobowości, dla którego przeszłość stała się bezpieczną kryjówką. Czuje z nią niesłabnącą wieź, cały czas przywołując w pamięci stare paski komiksowe lub wspomnienia z dzieciństwa i przez ich pryzmat (niczym bohater serialu „Życie jak sen”) patrzy na rzeczywistość. Największą przyjemność czerpie z odwiedzania miejsc, które dobrze zna z młodości, oraz regularnych wizyt w antykwariatach, do których przychodzi w poszukiwaniu zeszytów komiksowych, winyli oraz starych, zakurzonych pism ze stripami. 



Pewnego dnia, w jednym z archiwalnych numerów New Yorkera, Seth natyka się na rysunek nieznanego mu twórcy podpisującego się enigmatycznym pseudonimem Kalo. Zaczyna odczuwać pewną więź emocjonalną z tym zapomnianym artystą, co skutkuje poszukiwaniami innych jego prac. Akcja dzieje się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, na długo przed czasami świetności internetu, więc znalezienie jakichkolwiek informacji o fascynującym go autorze jest bardzo trudne i czasochłonne. Wszystko, co udaje mu się dowiedzieć, to tylko poszlaki. Bohater angażuje się jednak tak bardzo, że wyrusza w podróż śladami tajemniczego rysownika. 

 „Życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił” tylko pozornie jest komiksem o próbie odnalezienia Kalo – autor ten wszak nigdy nie istniał, a jego osobowość została stworzona na potrzeby tej historii, by popychać do przodu fabułę i przemyślenia bohatera. Pod pewną dozą fałszywej, komiksowej publicystyki, kryje się melancholijna autobiograficzna opowieść o szukaniu samego siebie. Refleksja nad własną przeszłością, przyszłością, perspektywami życiowymi. Przyglądanie się własnym lękom i pragnieniom. Autor przywdziewa pewną maskę, i pozornie trzyma dystans, ale jasnym jest, że historia życia Kalo, którą stopniowo odkrywa, jest dla niego okazją do zadawania pytań o swój własny los, próbą pogodzenia się z ewentualną życiową porażką. 

To również intymna i czuła opowieść o człowieku zamkniętym w swoim świecie. Z jednej strony  celebrująca samotność i melancholię, pewną stagnację, z której bohater nie chce się uwolnić, z drugiej traktująca o strachu przed dojrzewaniem emocjonalnym i poważnymi związkami. 


Mimo iż „Życie nie jest takie złe…” traktuje o rysowniku komiksów, to w samej fabule autor stroni od wspominania o swojej twórczości. Oczywiście, poniekąd mówi o niej przez pryzmat prac Kalo, jednak z drugiej strony nie ma takiej potrzeby, bo mamy ją przecież przed oczami. Odnajdziemy w niej ducha anglosaskich komiksów niezależnych, coś z obrazków zamieszczanych na łamach New Yorkera, ale też senny pejzaż Kanady, atmosferą (tylko atmosferą, gdyż trudno szukać tu podobieństw warsztatowych)  przywodzący na myśl przesycone samotnością obrazy Edwarda Hoppera. 

 Wielu czytelników, szczególnie kolekcjonerów i zatwardziałych miłośników komiksów, którzy często kontaktują się ze światem zewnętrznym za pomocą swojej pasji, odbije się w powieści Setha jak w lustrze. Warto mięć ten album na półce, żeby sięgnąć po niego w trudnych chwilach, bowiem dzieło Kanadyjczyka jest świetnym remedium na kiepskie okresy w życiu. Gwarantuję, że działa, sam to sprawdziłem. Bo w gruncie rzeczy: życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Życie i czasy Dona Rosy




Na łamach internetowego RYMSu pojawił się przedruk mojego tekstu, który pierwotnie ukazał się w papierowej wersji pisma jesienią 2013 roku. Artykuł miał być zapowiedzią wizyty Dona Rosy w Polsce. Wyszło jednak tak, że ukazał się już po fakcie. Po tym co Don opowiadał będąc w Polsce napisałbym go trochę inaczej, rozwinął  wątki konfliktu z Disneyem i jego filami, ale i tak jestem z tego artykułu bardzo zadowolony.

(...) Obywatel Sknerus  

Jego najważniejszy komiks, "Życie i czasy Sknerusa McKwacza", to biografia fikcyjnej osobistości, najbogatszego kaczora świata, wymyślonego w latach czterdziestych przez Carla Barksa. Na filmie zamieszczonym na YouTubie, w którym Rosa oprowadza widzów po swoim domu, można dostrzec, że w jego pracowni, prócz niesamowitego zbioru kaczych dewocjonaliów, znajdziemy pokaźną kolekcję kina z początków XX wieku. Są tam dzieła Davida W. Griffitha, Charliego Chaplina, Fritza Langa, Harolda Lloyda. To zapewne przejaw miłości do klasycznego kina, ale również encyklopedia pomagająca w pracy, niezastąpione źródło informacji na temat strojów i innych realiów ówczesnego życia. Rosa jest bowiem do tego stopnia wierny komiksom Barksa, że niemal wszystkie swoje historie osadza na przełomie XIX i XX wieku.  Pochodzący ze starego szkockiego klanu Sknerus McKwacz to postać wykreowana w czasach wielkiego kryzysu, ma więc trudny charakter i cechuje go szorstkość ludzi żyjących w tamtym okresie. Jego historia to również historia kolonizacji i emigracji zarobkowej – zanim osiadł w Ameryce, podróżował po całym świecie. Elementy, wokół których Rosa buduje fabuły swojego cyklu, były wspominane na łamach komiksów Barksa. Czasem wydarzenie, o którym Sknerus ledwie napomknął, urasta w komiksie Rosy do pełnometrażowej historii. Z serii opowieści stworzonych w charakterystycznym dla "Kaczora Donalda" kilkunastostronicowym standardzie, zebranych i wydanych w dwóch grubych albumach, wyłoniła się pełna goryczy epicka saga, ujęta w konwencję powieści awanturniczej (...)




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

ZAPASY Z KOWALCZUKIEM (VRECKLESS VRESTLERS)




W ostatnich latach Łukasz Kowalczuk stał się bardzo aktywnym twórcą na polskiej scenie komiksowej. Najpierw zabłysnął zinem „Nienawidzę ludzi” wypełniającym lukę w kategorii obrazkowych opowieści o punkowo-undergroundowym rodowodzie. Później stworzył szereg komiksów internetowych, prowadził także nieistniejący już serwis szlam.net. Miniony rok przyniósł natomiast książkę „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat 90. w Polsce”.

Graficzną działalność Łukasza Kowalczuka cechuje nostalgia za czasami, w których dorastali dzisiejsi trzydziestolatkowie – okresem, gdy tekstów kultury adresowanych do młodego odbiorcy nie dotknęła jeszcze ręka poprawności politycznej, a bohaterami filmów animowanych były zmutowane żółwie ninja, zmotoryzowane myszy z Marsa, koty-samuraje i Bóg jeden wie co jeszcze. Jest to tęsknota za figurkami, które kolekcjonowaliśmy w dzieciństwie, spektakularnymi galami amerykańskich zapasów (docierającymi do nas zza wielkiej wody dzięki telewizji satelitarnej), nocami spędzonymi przy nieśmiertelnym Pegasusie oraz godzinami ślęczenia przy automatach we wszechobecnych wówczas salonach gier. Nowe dziecko Kowalczuka w naturalny sposób stało się wypadkową wszystkich tych elementów.



Konstrukcja scenariusza „Vreckless Vrestlers” przywołuje wspomnienie pretekstowych fabuł, którymi okraszano popularne w minionych dekadach wirtualne pojedynki w stylu „Mortal Kombat”. Zeszyt „zerowy” to swoiste intro ukazujące przybycie wojowników na miejsce walki. Szef federacji zapaśniczej z planety Excelsior, przy pomocy machiny pozwalającej na podróże w czasie i przestrzeni, po kolei sprowadza najlepszych zapaśników z całej galaktyki, by wzięli udział w największym tego typu turnieju. Patrząc na ich klocowate sylwetki, trudno oprzeć się wrażeniu, że autor wzorował swoich bohaterów na popularnych figurkach z lat 80. i 90., w dodatku nie tylko tych przedstawiających wrestlerów. „Trzydziestoletnie dzieciaki” z pewnością dostrzegą ich podobieństwo do postaci z uniwersum He-Mana.

Druga odsłona „Vreckless Vrestlers” to już soczyste mięso, w którym zapaśnicy biorą się za łby i w spektakularny sposób robią sobie nawzajem kuku. Do walki staje menażeria idealnie pasująca do bywalców słynnej kantyny Mos Eisley. No dobrze, może to nie do końca trafne porównanie, bo oprócz postaci przynależnych do pulpowej szkoły SF (między innymi humanoidalnego zielonego kota i krwiożerczego kraba) na ringu pojawia się szalikowiec z Gdyni oraz hermafrodytyczna Walkiria o imponującym zaroście. Warto zaznaczyć, że komiks powstał jeszcze przed ostatnią edycją Eurowizji i wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest przypadkowe. Ukazały się jednak dopiero dwa zeszyty serii (z sześciu planowanych), dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby na podium stanęła właśnie brodata kobieta.



Styl Kowalczuka wywodzi się z komiksu podziemnego, niemniej uważam, że mimo pewnej toporności jego kreski, autor jest bardzo sprawnym rzemieślnikiem. Przedstawione w recenzowanym tytule walki są dynamiczne i uatrakcyjnione wieloma interesującymi rozwiązaniami formalnymi. Sam zainteresowany przyznaje, że jego twórczość jest tematycznie osadzona między mainstreamem a undergroundem. „Vreckless Vrestlers” to raczej niszowa pozycja. Łukasz Kowalczuk ewidentnie nie aspiruje do prezentowania inteligentnych opowieści. Nie ma też ambicji tworzenia produktów atrakcyjnych dla szerokiego grona odbiorców. Uprawia komiksowy punk rock. Precyzyjnie obrał kierunek, w którym się rozwija, a to, że jego styl jest turpistyczny i kiczowaty, nadaje pracom pewnego uroku oraz świetnie pasuje do przywoływanych przez autora konwencji. 



wtorek, 15 lipca 2014

SYBERIADA 1908


 Swoim poprzednim komiksem Jacek Świdziński zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Wielu krytyków z miejsca okrzyknęło „A niech cię, Tesla!” jednym z najlepszych albumów Anno Domini 2013. Dla mnie natomiast sam autor stał się prawdziwym objawieniem, bez wątpienia najciekawszym polskim twórcą od czasów Tadeusza Baranowskiego. Nie minął rok od lektury wspomnianego błyskotliwego komiksu, a w moje ręce wpadło kolejne dzieło rodzimego artysty – liczące ponad 300 stron tomiszcze o dość enigmatycznym wyglądzie stylizowanym na międzywojenną książkę w introligatorskiej oprawie.

Podobnie jak w swoim poprzednim komiksie, w „Zdarzeniu 1908” Świdziński trawestuje zagrywki fabularne kojarzone ze steampunkiem i retrofuturyzmem. Na kartach albumu przecinają się losy mniej lub bardziej znanych postaci historycznych: Feliksa Dzierżyńskiego, Rasputina czy syberyjskiego przewodnika Dersu Uzały, którego piękny filmowy portret nakreślił swego czasu sam Akira Kurosawa. Na wzór „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” bohaterowie łączą siły, tworząc supergrupę. Choć ich motywacje są bardzo różne, wspólnie podróżują do serca Syberii, aby zbadać niezwykłe zjawiska, które zaobserwowano tam w tytułowym roku. Opis fabuły może sugerować, że mamy do czynienia z komiksem do bólu wtórnym, próbującym podpiąć się pod koniunkturę historii alternatywnych oraz postmodernistycznego kogla-mogla.



Jednak czytelnicy znający poprzedni album autora „Paproszków, czyli małych piszczących ludzików” dobrze wiedzą, że w przypadku jego najnowszego dzieła o czymś takim mowy być nie może. Jacek Świdziński jest twórcą świadomym praw rządzących komercyjnymi gatunkami, bo na wzór popkulturowych trendów buduje w „Zdarzeniu 1908” swoje własne uniwersum (nie chcę zbyt wiele zdradzać, ale zasygnalizuję, że spotkamy tu nawet postacie, o których czytaliśmy w „A niech cię, Tesla!”). Równocześnie pozostaje artystą osobnym i bezkompromisowym, który nie ma zamiaru zamykać się w obrębie typowego komiksu środka. Co nie przeszkadza mu tworzyć niezwykle atrakcyjnych opowieści, z których uciechę mogą czerpać także czytelnicy sporadycznie sięgający po graficzne medium.

Scenariusz, mimo iż nosi cechy improwizacji, jest znakomicie poprowadzony, a dialogi aż skrzą się od błyskotliwego humoru. Gdy po raz pierwszy patrzymy na ilustracje Świdzińskiego, zastanawiamy się, czy przed chwilą nie zostały nabazgrane przez ucznia szkoły podstawowej podczas bardzo nudnej lekcji. Aktorami swoich opowieści plastyk czyni bowiem pocieszne, niezgrabnie narysowane ludziki. Feliks Dzierżyński przypomina Ryjka z książeczek o Muminkach autorstwa Tove Jansson, Rasputin natomiast wygląda niczym wąsaty Paszczak. Dopiero gdy zagłębimy się w lekturę, zaczynamy rozumieć, że mamy do czynienia z przemyślanym minimalizmem, świetnie wykorzystywanym przy prowadzeniu narracji. Artysta tak doskonale operuje językiem komiksowego medium, że nie potrzebuje realizmu, by zabrać nas w podróż po Syberii czy Nowym Jorku. Zazwyczaj wystarcza mu kilka kresek, by sprawnie zilustrować wszelkie plenery.


 
W jego twórczości czuć energię Trondheimowskiego „Lapinota” oraz groteskę komiksów Sławomira Mrożka. Samo „Zdarzenie 1908” opisałbym najchętniej jako historię wymyśloną przez Hugo Pratta, która została zinterpretowana przez Marka Raczkowskiego. To misternie utkana fabuła, celebrująca sam akt opowiadania za pomocą komiksu. Jeśli mielibyście przeczytać tylko jeden album wydany w 2014 roku, niech będzie to dzieło Jacka Świdzińskiego. 

wtorek, 1 lipca 2014

Anarchia przy stole


Izraelska artystka Rutu Modan uzyskała w ostatnich latach wysoki status na światowej scenie komiksowej. Jej „Rany wylotowe” zostały wyróżnione nagrodą Eisnera, a „Zaduszki” znalazły się w większości najważniejszych branżowych podsumowań 2013 roku. Mimo iż artystka ma na koncie ilustrowanie literatury dla najmłodszych (stworzone wraz z Etgarem Keretem „Tata ucieka z cyrkiem” ), to nie spodziewałem się, że następnym albumem jej autorstwa będzie komiks dla dzieci.

Małą Ninę rodzice strofują przy stole: „Jedz z zamkniętą buzią!”, „Nie jedz rękami!”. Jej ojciec, próbując przemówić jej do rozsądku, pyta: „A co byś zrobiła, gdybyś została zaproszona przez Królową Anglii na ucztę?”. Chwilę później do mieszkania wkracza herold i uroczyście zaprasza bohaterkę na wystawną kolację do Pałacu Buckingham. Podczas uroczystego posiłku Nina wprawia monarchinię i jej dystyngowanych gości w zdumienie swym ekspresyjnym sposobem jedzenia. Zarys fabuły wskazuje więc na to, że mamy do czynienia z nudną opowieścią edukacyjną – fabularyzowaną lekcją manier. Tak by było w każdym szanującym się komiksie dla dzieci. Ale nie u Modan. „Uczta u królowej” to na swój uroczy sposób kontestujący komiks, skierowany do dzieci w wieku przedszkolnym. Ostatecznie bowiem „Uczta u królowej” staje się opowieścią o radości jedzenia i satyrą na wszelkie jadalniane konwenanse. Bo nieistotne jest, czy makaron je się rękami, widelcem czy wciąga przez nos. Ważne jest tylko to, żeby nam smakowało.



Oczywiście przypadek ukazany w komiksie można odnieść do innych dziedzin życia i szukać w dziele Modan czegoś więcej, ale nie ma co się oszukiwać – „Uczta u królowej” to prosta, zabawna opowiastka dla małych dzieci. Od strony fabularnej nie zawiera nic, co przyciągnęłoby do niej dojrzałego czytelnika. Jest jednak pewien istotny powód, dla którego dorosły odbiorca powinien postawić ten komiks na swojej półce. To zdecydowanie najlepiej narysowany album izraelskiej autorki, jaki miałem w rękach. Narracja Modan zazwyczaj jest bardzo literacka, a jej gęsto zapełnione okienkami plansze przedstawiają dyskutujące ze sobą postacie pozamykane w ciasnych, niewielkich kadrach. Do tej historii artystka podeszła zupełnie inaczej. Otworzyła szeroko okna i wpuściła trochę świeżego powietrza do swojego stylu, który wydawał się przecież w pełni ukształtowany. Postawiła na sekwencyjność i ukazywanie scen w szerszym planie. Powiększenie jej rysunków spowodowało, że pojawiło się w nich sporo przestrzeni, przez co robią znacznie większe wrażenie i pozwalają w pełni docenić ilustracyjny kunszt artystki.



Czytając komiksy dla dzieci, zawsze wyobrażam sobie, jak styl danego rysownika może wpłynąć na twórczość najmłodszych. Wiele bym dał, by zobaczyć rysunki dzieci, które zainspirowała książeczka Modan, bo od strony graficznej sam jestem tym komiksem zauroczony. „Ucztę u królowej” odebrałem nie tylko jako odpoczynek autorki od poważniejszych tematów, ale przede wszystkim jako wyzwanie ilustracyjne. Styl izraelskiej artystki ewoluuje w bardzo dobrym kierunku, a jej charakterystyczne ligne claire (nawiązujące do twórczości Hergé) zaczęło przypominać rysunki Winsora McCaya. Rutu Modan być może nie zrobi wielkiej kariery jako autorka komiksów dziecięcych, ale uważam, że jej najnowszy album bardzo dobrze rokuje na przyszłość i daje nadzieję, że swoją następną powieścią graficzną artystka mile nas zaskoczy. 


czwartek, 19 czerwca 2014

Stacja 16






Mam wrażenie że „Stacja 16” to komiks, który został skrzywdzony przez krytykę i czytelników. Ze względu na chłodne opinie sam nawet nie zamierzałem po niego sięgać. Los jednak sprawił, że przypadkowo trafił w moje ręce. Pochłonąłem go wczorajszej nocy i wiem już, że gdybym go jednak ominął, zrobiłbym błąd.

Owszem, fabuła jest zbudowana na oklepanych rozwiązaniach, ale nie zmienia to faktu, że „Stacja 16” jest znakomitym horrorem – a tych w świecie komiksu jest stosunkowo mało. Scenariusz, który napisał Yves H. (swoją drogą syn Hermana), nie ma mielizn i mimo wtórności jest poprowadzony bardzo sprawnie. Jego ciężar gatunkowy sytuuje się gdzieś między „Silent Hill” a „The Thing”, a to przecież tytuły, które tygryski lubią najbardziej. Scenerie stanowią odcięte od świata bazy arktyczne, po których krążą okaleczeni ludzie, stanowiący personifikację przeraźliwej przeszłości Związku Radzieckiego i konsekwencji wyścigu zbrojeń. „Stacja” oczywiście nie jest komiksem tak mądrym i głębokim, jak "Wieże Bois- Maury" (które są dziełem wybitnym i basta), ale "mądrego horroru" oczekują chyba tylko widzowie i czytelnicy, którzy gatunek utożsamiają z kinem autorskim ubranym w konwencję horroru*.



Nawet jeśli komuś nie przypadnie do gustu fabuła napisana przez Yvesa H., to warto ten komiks mieć dla samych ilustracji. Tym bardziej, że album został wydany w formacie o kilka centymetrów większym od standardowego europejskiego, co sprawiło, że plansze namalowane przez Hermana zwalają z nóg.   Szczerze przyznam - nie spodziewałem się, że jego rysunki  tak dobrze zgrają się z konwencją grozy. W „Wieżach Bois-Maury” są co prawda bardzo nastrojowe momenty, ale ilustrując opowieść osadzoną w plenerach „mroźnego piekła”, dopełnionego pomieszczeniami arktycznej bazy (namalowanymi za pomocą szarych, brudnych kolorów– co jeszcze bardziej potęguje efekt klaustrofobii), autor jawi się jako mistrz budowania atmosfery za pomocą obrazów i barw.


Nie będę tu „Stacji 16” na siłę polecał, bo skoro zgarnęła szereg negatywnych opinii, to pewnie oznacza, że nie jest to komiks, który trafia w gusta polskiego czytelnika. Niemniej, warto zauważyć, że mało który horror uznawany jest u nas za wartościową pozycję, więc zaryzykowałbym tezę, że problem leży jednak w odbiorcach. Według mnie „Stacja 16” to kawał przyzwoitej rzemieślniczej roboty i szczerze powiem, że mimo okropnych upałów zmroziła mi dupę do kości. 

*albo z komiksami Alana Moore’a.



niedziela, 1 czerwca 2014

Błąd - Vojtěch Mašek, Marek Šindelka, Matěj Lipavský, Pure Beauty.




Zdaje się, że botanicy w Czechach mają równie romantyczny status, co archeolodzy w kulturze anglosaskiej. Wszystko za sprawą ichniej wersji Indiany Jonesa: Alberto Vojtěcha Friča. W przeciwieństwie do archeologa z filmu Spielberga, słynny czeski botanik (a zarazem podróżnik i pisarz) to postać autentyczna. W Polsce jest niemal nieznany, a jego osobę odrobinę przybliżył nam stworzony na podstawie jego reportaży komiks "Dzicy" . Możemy zakładać, że Krzysztof Wajrak, wokół którego kręci się akcja komiksu "Błąd", przemycający z odległych krajów wymierające gatunki roślin to postać będąca echem legendy Friča, lecz sam komiks ma niewiele więcej wspólnego z sympatycznymi "Dzikimi".

"Błąd", będący adaptacją nieopublikowanej w Polsce powieści Marka Šindelki, to dekadencka, nihilistyczna historia, ukazująca świat bliższy temu, jaki kreował w swoich filmach David Cronenberg.  Z jednej strony to połączenie thrillera noir i horroru, z drugiej, metaforyczna opowieść naznaczona piętnem egzystencjalizmu. Botanik-przemytnik, podczas wykonywania kolejnego zlecenia, wplątuje się w znacznie niebezpieczniejsza aferę niż się spodziewał. Coś przerażającego podąża jego tropem, torturując i mordując ludzi, którzy mogą wiedzieć gdzie aktualnie przebywa. Wraz z rozwojem akcji dowiadujemy się coraz więcej o przeszłości bohatera a galeria postaci gromadząca się wkoło intrygi stopniowo zaczyna się powiększać. Co ciekawe, ze względu na pojawiającą się na drugim planie parę policjantów zajmujących się sprawą tajemniczych zabójstw, czeski komiks zaczyna mieć sporo wspólnego z popularnym ostatnio serialem "True Detective". 



Nie tak dawno, opisując "Rebrobusa" stwierdziłem, że w treści posiada "zaszyfrowane znaczenia, ale nie jest to postmodernistyczny puzzel i ich rozgryzanie nie będzie dla czytelnika satysfakcjonujące". Bóg mnie pokarał, bo fabuła "Błędu", zawiera wręcz przytłaczającą ilość zagrywek kojarzonych z postmoderną. Nie czyni to jednak z niego lektury satysfakcjonującej. Brnie się przez niego jak przez bagno, zapadając coraz bardziej. Paradoksalnie, właśnie w tym tkwi siła tego komiksu, bo największą zaletą "Błędu" jest fakt, że Czechom udało się zbudować przytłaczającą czytelnika atmosferę. Korci mnie, żeby porównać tę opowieść do scenariuszy Jamiego Delano, ale obawiam się, że przyciągnie to do tego komiksu fanów "Hellblazera", którzy zapewne będą zawiedzeni tą lekturą. Niemniej "Błąd" posiada specyficznego, dekadenckiego ducha twórczości Brytyjczyka.

   Mimo iż komiks reklamowany jest przez wydawcę jako narysowany w stylu "Sin City", to według mnie warstwa graficzna nawiązuje do prac tuzów wordless novel (pre-eisnerowskich powieści graficznych - klik), którzy w pierwszej połowie XX wieku swoje  ilustracje tworzyli za pomocą drzeworytów. Najbliżej jej chyba do stylu Fransa Masereela (klik). Zestawianie czeskiego komiksu ze słynną serią noir jest wprowadzaniem czytelnika w tytułowy błąd. To wręcz automatycznie stawia twórców na przegranej pozycji, bo bez znajomości kontekstu cały czar pryska, a odbiorcy będzie trudno zaakceptować formę graficzną, w jaką Czesi ubrali swój komiks. Sam pomysł, by nawiązać do mistrzów drzeworytów jest oczywiście znakomity. Inna sprawa, że grubo ciosane postacie nie wyglądają oszałamiająco, plansze nieraz bywają nieczytelne, a to, że zostały wykonane techniką cyfrową jest aż nadto widoczne. 



Rynek ostatnio się rozrósł i wątpię, czy "Błąd" doczeka się uwagi szerszej grupy czytelników. Mimo iż fabuła  ma dość duży komercyjny potencjał (bo równie dobrze mogłaby stanowić kanwę którejś pozycji ze stajni Vertigo) to specyficzne rysunki raczej odstraszą odbiorców komiksu środka. Ja jednak trzymam kciuki za Ha!Art, bo wygląda na to, że "korporacja" ma zamiar iść śladami Centrali i publikować rzeczy nietuzinkowe, o znikomym potencjale komercyjnym, ukazujące nam nieznane rejony świata komiksu. Warto po "Błąd" sięgnąć, choćby po to, żeby znów sprawdzić co słychać w komiksowie naszych sąsiadów.



UWAGA! KONKURS! Mam do oddania jeden egzemplarz "Błędu". Żeby wziąć udział  w losowaniu wystarczy napisać pod tym postem na fanpage (jeśli nie mecie facebooka to możecie to zrobić tutaj) kilka słów o swoim ulubionym horrorze. Może to być zarówno komiks, film, książka, jak i gra komputerowa. Na odpowiedzi czekam do 10 czerwca.

wtorek, 20 maja 2014

Notatki na marginesie "Zaduszek" Rutu Modan.


W sobotę 24 maja w TR Warszawa odbędzie się spotkanie z Rutu Modan. Autorka odwiedzi Polskę w ramach festiwalu Komiksowa Warszawa. Postanowiłem z tej okazji zrobić repetę z tekstu o jej ostatnim komiksie "Zaduszki". Tekst pierwotnie został opublikowany w lipcu zeszłego roku.

"Rodzinie niekoniecznie mówi się całą prawdę i nie oznacza to, że się kłamie."



Głównymi bohaterkami "Zaduszek", powieści graficznej autorstwa izraelskiej artystki Rutu Modan, są starsza kobieta i jej dorosła wnuczka, które przyjechały na wycieczkę do Polski. Nie przybyły w celach turystycznych, lecz by odzyskać prawa do nieruchomości zabranej ich przodkom w czasie wojny. Dla Reginy, czyli babci, którą los jeszcze przed wojną rzucił do Izraela, jest to podróż sentymentalna. Warszawa nie kojarzy jej się z prześladowaniami, a z czasami pięknej młodości. Stolica Polski w jej pamięci to nie ulice dawnego getta i ruiny, a miejsce, z którego wspomina fotoplastikony, kina i sklepy. Polacy, jakich pamięta, to nie świnie i konfidenci, tylko normalni ludzie i mili chłopcy, z którymi chadzała na randki. Dla niej Warszawa to raj, z którego została wypędzona, jej ziemia obiecana, do której wraca po latach. Dla jej wnuczki również nie jest to miejsce kaźni przodków. Zdaje się, że postrzega Warszawę - strzelam, że w tym przypadku jest to prywatna wizja Modan - po prostu jak europejskie duże miasto. Nie ma problemu z wchodzeniem w bliższe stosunki z Polakami, a wycieczki do dawnego getta to ostatnie, na co ma ochotę. 

Między obiema postaciami nie ma konfliktu pokoleniowego, ale dzieli je pewna przepaść. Ich relacje są skomplikowane, pełne rodzinnych tajemnic i niedomówień. Przyjeżdżają do Warszawy w zupełnie innych okresach swojej egzystencji - babcia tak naprawdę wie już wszystko o życiu, a powód, dla którego  odwiedza Polskę jest tylko pretekstem do nostalgicznego powrotu do przeszłości. Jej wnuczka dopiero odkrywa życie, wszelkie straty, rozstania, rozczarowania są jeszcze przed nią. Babcia zostawia jej wszelkie sprawy urzędowe, więc chcąc nie chcąc zmuszona jest zmierzyć się z przeszłością swojej rodziny i  próbuje odnaleźć majątek po przodkach.

                                                               
"Któregoś dnia Muranów zostanie zniszczony i odbudujemy dzielnicę żydowską"

To co przeczytacie może się wielu z Was wydać ponurym żartem, ale to Holokaust wprowadził komiks na salony. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak umniejszanie Spiegelmanowi, ale gdy w 1992 roku nagradzano "Maus" Nagrodą Pulitzera, to właśnie podejmowana tematyka otworzyła mu furtkę do tego wyróżnienia. Od tamtej pory takich komiksów powstało na pęczki, a sama zagłada stała się wręcz popkulturową kliszą. Oczywiście, Holokaust zmienił naszą kulturę bezpowrotnie i jako metafora przejawia się we wszelkich jej dziedzinach i gatunkach: od poezji, przez malarstwo, po muzykę rozrywkową, western i kino gore. Jednak gdy podejmuje się temat wprost, trudno zachować dystans i nie popaść w żenujący patos. Cokolwiek mówiliby ludzie i pisali krytycy - zmuszani przez konwenanse i poprawność polityczną do nobilitowania tego zjawiska w kulturze - lwia część tego typu tworów jest kiczowata i zła.  


Paradoksalnie, w "Zaduszkach" najbardziej podoba mi się to, co drażniło mnie w poprzednim komiksie Modan. W "Ranach Wylotowych" autorka omijała wątek konfliktu palestyńsko- izraelskiego, czyniąc z niego zaledwie tło i próbując tym samym uciekać od sądów na temat otaczającej ją rzeczywistości. Natomiast w "Zaduszkach" jej bohaterowie są skrzywdzeni przez los, ale nie przez Holokaust.

"Zaduszki" to nie nadęty komiksowy kadysz, a pełna uroku obyczajowo-komediowa opowieść o utraconej miłości i szukaniu czegoś, co już nie istnieje. Wojna i jej skutki są co prawda istotnym elementem tła, ale autorka traktuje je dość nieszablonowo, bo samych bohaterek ona kompletnie nie dotyczy. Co więcej, Modan nie boi się ironizować z kuriozalnego hasła "Tęsknię za tobą Żydzie". Czytając "Zaduszki" ma się wrażenie, że ludzie głoszący takie slogany najchętniej zburzyliby współczesną Warszawę i wybudowali Gettotland. W jednym z wątków pojawia się również motyw komercyjnego wykorzystywania ludzkich tragedii. Dystans, jaki autorka ma do historii, jest rzadko spotykany wśród artystów i gdyby w ten sposób takie tematy podjął twórca nie posiadający żydowskich korzeni, byłby zapewne źle zrozumiany i potępiony. Modan to bardzo dobrze wie i nie zważając na konwenanse korzysta z danego jej przywileju. W "Zaduszkach" ludzie, którzy żyją tragiczną przeszłością przedstawieni są jako groteskowi nadgorliwcy - wystarczy wspomnieć humorystyczną, iście tintinowską scenę, w której jedna z głównych bohaterek zostaje podczas rekonstrukcji historycznej omyłkowo zagoniona do ciężarówki przez człowieka przebranego za niemieckiego żołnierza (sic!). 



"Nie mogę zobaczyć komiksu o sobie?"

Komiks Modan jest świetnym przykładem tego, dlaczego dziś twórcy tak chętnie sięgają po formę powieści graficznej chcąc opowiedzieć historie obyczajowe i autobiograficzne. Jeśli dobrze wyważyć aspekt graficzny i literacki - a Modan ta sztuka się niezwykle udaje - pozwalają mówić o sobie, swoich problemach bez zbędnej psychoanalizy, usprawiedliwiania się i narcyzmu. Czasem się to sprawdza, czasem nie, ale faktem jest, że fabuła "Zaduszek" ma prawo bytu tylko na kartach komiksu. Nie dlatego, że są tu jakieś nieprzekładalne na inne media formalne zabiegi, a dlatego, że ta intymna - mimo że niepozbawiona goryczy, to w gruncie rzeczy ciepła i zabawna opowieść - przedstawiona jako film  zamieniłaby się w "Klan", a jako powieść w jakieś hermetyczne, lekkie czytadło dla kobiet. Paradoksalnie, forma komiksu ujmuje tej opowieści kiczu, zbliża ją do czytelnika i chwyta za serce nawet takiego gbura jak ja.

Kropkę nad "i" stawia znakomita warstwa graficzna. Styl, który krytycy pisząc o wyróżnionych nagrodą Eisnera "Ranach Wylotowych" określali jako "ligne claire nawiązujący do Herge" jest dziś już "ligne claire Modan". Forma, w jaką autorka obleka swoje narracje, wydaje się wręcz wymarzona do opowieści tego typu. Jej styl jest od razu rozpoznawalny, autonomiczny i przy całkowitym poszanowaniu tradycji komiksowej (wszak, jeśli wskazać na inspiracje Modan, to najwięcej tu Herge) znakomicie nawiązuje do współczesnych trendów ilustratorskich. To konwencja, która nawet komiksowemu laikowi wyda się znajoma, przystępna, a zarazem modna i atrakcyjna. 

Mimo tego, że "Zaduszki" nie są komiksem zaangażowanym, podejmującym ważkie tematy i dalekim od podręcznikowej definicji arcydzieła, to w swej kameralności są dziełem niezwykle cennym. Wszystko wskazuje też na to, że stały się klasyką już w momencie premiery. Za kilkadziesiąt lat będą znakiem czasów i świetnym przykładem na to, co myślało się mówiąc "powieść graficzna w początkach XXI wieku". 


piątek, 16 maja 2014

Notatki na marginesie "The Sacrament" Ti Westa





To dość dziwne, że o Jimie Jonesie mało kto w Polsce słyszał, bo to postać, przy której Charles Manson to jedynie pogubiony, niegroźny hipis. W latach 60. Jones założył  w Indianapolis quasi-chrześcijańską sektę "Świątynia Ludu", która z czasem przeniosła się do San Francisco i stopniowo, dostosowując się do panujących wokół realiów "lata miłości", coraz bardziej łączyła się z kontrkulturą, przejmując cechy organizacji lewicowej. W połowie lat 70., gdy coraz trudniej było funkcjonować w Stanach sekciarskim zgromadzeniom, Jones wykupił niewielki skrawek ziemi w lasach deszczowych Gujany. Na miejscu założył osadę, nazwał ją Jonestown i zaczął stopniowo przenosić się tam wraz z wiernymi, którzy wyprzedawali swoje majątki i przekazywali wszystko na rzecz tego przedsięwzięcia. Jones, mimo iż zasłaniał się hasełkami o równości, miłości i pokoju, to okazał się człowiekiem rządzącym twardą ręką i obiecany przez niego raj szybko zamienił się w totalitarne państwo-miasto z którego nikt nie mógł wyjechać. W 1978 roku sprawą zainteresował się kongresmen Leo Ryan, który postanowił odwiedzić Jonestown. W czasie jego wizyty sytuacja się zaogniła, a sam polityk został zlikwidowany. Kilka godzin później wielebny Jones namówił niemal wszystkich swoich wiernych (blisko tysiąc osób) do zażycia trucizny, po czym sam strzelił sobie w głowę.

Masakra w Jonestown od dawna fascynowała Ti Westa - młodego, obiecującego twórcę niezależnych horrorów. Reżyserowi marzyła się realizacja miniserialu opowiadającego o tej tragedii, ale z racji tego, że jest na progu swojej kariery, zdobycie funduszy na taki projekt nie było jeszcze możliwe. West podzielił się swoim pomysłem z kolegą po fachu Eli Rothem. Idea bardzo mu się spodobała, więc zaproponował, że zdobędzie dla niego fundusze na realizację filmu fabularnego opowiadającego o tych wydarzeniach.



Historia ta jest na tyle wymowna, że West podczas pracy nad scenariuszem nie musiał się zbytnio wysilać nad warstwą fabularną. Punktem wyjścia i główną inspiracją przy realizacji "The Sacrament" stanowiły filmy dokumentalne, które stworzono między innymi z materiałów jakie pozostawiła po sobie ekipa, która przybyła do Gujany z Leo Ryanem w 1978 roku. Reżyser postanowił jednak, by akcję filmu przenieść w czasy nam współczesne. Zatroskanego kongresmena podmienił na młodego człowieka, który przybywa do odciętej od świata społeczności by odwiedzić swoją siostrę. Wraz z nim przybywają dwaj dziennikarze popularnego serwisu internetowego VICE (polska wersja: klik),  którzy rejestrują wyprawę na potrzeby popularnego cyklu  "The VICE Guide to Travel". Uwspółcześnienie nie wpływa jednak w negatywny sposób na ostateczny odbiór filmu, bo odcięta od świata osada i tak sprawia wrażenie znajdującej się poza czasem i dosadnie przypomina, że takie miejsca mogą nadal istnieć.

*


 Gdy dowiedziałem się, że najnowszy film Ti Westa jest zrealizowany w formie paradokumentu, odrobinę się wystraszyłem. Rozumiem, że "The Sacrament" (przynajmniej w teorii) miał być kinem eksploatacji: tanio zrealizowanym i służącym do zarabiania na następne filmy. Obawiałem się jednak, że będzie to dla tego młodego, utalentowanego reżysera krok w tył. Pomyliłem się. Prowadzenie narracji "kamerą z ręki" jest dość umownym zabiegiem i to, że "The Sacrament" jest stylizowany na amatorski dokument nie spowodowało, że warstwa wizualna jest nieestetyczna. Wszystko jest czytelne, a kadry są komponowane w interesujący, pomysłowy sposób. Nikomu nie zależało, by usilnie przekonywać widza co do autentyczności tych nagrań. Takich filmów było już zbyt dużo i nikt się na to nie da nabrać. Pozostaje pytanie, dlaczego reżyser, którego najbardziej udane filmy były mocno wystylizowane i prócz grozy oferowały duże przeżycia estetyczne, ubrał swój najnowszy obraz w kostium paradokumentu?

Poprzednie dzieła Westa: "Dom diabła" i "The Innkeepers", niosły ze sobą dawkę nostalgicznego retro i były mocno zakotwiczone w kinie grozy lat 80. W przypadku "The Sacrament", który ewidentnie dzieje się współcześnie, w pierwszej chwili trudno to dostrzec, lecz w gruncie rzeczy i ten obraz ma wiele wspólnego z horrorami tamtej dekady. Na pewnym poziomie Ti West nawiązuje tu do włoskich filmów kanibalistycznych, których wysyp miał miejsce na przełomie lat 70 i 80. To nurt wywodzący się z mondo movies,  szokujących  dokumentalnych obrazów będących kompilacjami nagrań ukazujących prawdziwą śmierć. Boom kina kanibalistycznego zbiegł się z wydarzeniami w Jonestown, a jego twórcy chętnie żerowali na lęku, który wywoływało wśród ludzi wspomnienie tego, co stało się w gujańskiej dżungli. "Cannibal Holocaust"*, najsłynniejszy film tego typu,  nosił cechy paradokumentu i co znamienne przed czołówką miał umieszczoną sentencję (“Those who cannot remember the past are condemned to repeat it” - George Santayana) która była wyeksponowana na tablicy w miejscu, gdzie odbywały się oficjalne spotkania mieszkańców Jonestown. Natomiast "Eaten Alive!", obraz opowiadający o młodej kobiecie próbującej wydrzeć swoją siostrę z sekty, która osiedliła się na terenach ludożerców, bezpośrednio odnosił się do tych wydarzeń. Jeśli nawet zapomnimy o "Cannibal Holocaust" (kto go widział ten wie, że tak zresztą będzie najlepiej) i uprzemy się, że od strony formalnej "The Sacrament" to nowoczesny obraz, to dalej musimy przyznać, że odwołuje się do fobii, które trawiły społeczeństwo w tamtym okresie. 




Filmy kanibalistyczne to jedna z najbardziej plugawych i odrażających gałęzi euro horroru. Można by więc domniemywać, że "The Sacrament" będzie filmem zawierającym przytłaczającą dawkę ordynarnej, szokującej przemocy. Nic bardziej mylnego. Celem Westa zawsze jest wywołanie u widza lęku, a nie obrzydzenia. Ma do tego szczególny talent i idealnie dobiera środki wizualnej ekspresji. W swoich filmach wręcz stroni od brutalnych scen, a do tego stosuje dość niekonwencjonalne sposoby budowanie dramaturgii - drażni się z przyzwyczajeniami widza, wywołuje napięcie czasem wcale nie dążąc do kulminacji. Z racji tego, że film stylizowany jest na paradokument, różni się poetyką od opowieści, które West tworzył wcześniej, siłą rzeczy musiał skorzystać z trochę innych środków wyrazu. Warto również pamiętać, że pracował na nietypowym dla horroru materiale. Adaptując historię masakry w Jonestown musiał zdawać sobie sprawę, że odbiorca od początku wie, jak potoczy się ta historia. Mimo iż niewiele w niej zmieniał i poprowadził ją po sznurku, to w pełni wywiązał się z zadania i udało mu się znakomicie zbudować atmosferę grozy.  Zagrożenie jest nienamacalne, jest nim rozpad społeczności, lęk jej członków, który przez większość filmu pozostaje niewyartykułowany. A gdy w końcu wychodzi on na jaw, to bez spodziewanych przez widza fajerwerków i paradoksalnie dlatego robi niesamowite wrażenie.

*

Z filmami kanibalistycznymi "The Sacrament" łączy również to, że jest nacechowany pewną "kaleką antropologią" przepisaną na kino eksploatacji. West nie ma zamiaru psychologizować, tworzyć obrazu publicystycznego i za wszelką cenę zmuszać widzów do refleksji. Chociaż tematyka tego filmu sprawiła, że z automatu stał się krytyką religii i społeczeństwa, to w gruncie rzeczy "The Sacrament" jest horrorem i nie chce być niczym więcej. Lecz groza, z racji tego, że jest gatunkiem żerującym na ludzkim lęku, jest bardzo podatna na interpretacje. Jeśli zechcemy destylować znaczenia z filmu Westa, to je w nim znajdziemy (można go przykładowo zestawić z "Wyspą doktora Moreau"**), ale nie powinniśmy tego robić. Po prostu pamiętajmy o tragedii w Jonestown i sentencji, która wisiała w miejscu spotkań sekty. Tej samej, która przestrzega widzów w czołówce "Cannibal Holocaust": "Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie."





* Co ciekawe, z producentem West kontaktował się tylko telefonicznie, ponieważ w tym samym czasie, wspomniany Eli Roth realizował swój autorski projekt "The Green Inferno", film otwarcie nawiązujący do "Canibal Holocaust". Nie trafił on jeszcze do szerokiej dystrybucji i są to tylko moje mgliste domysły, ale  możliwe, że produkując film Westa szykował sobie preludium do swojego dzieła.



** Przywódca grupy (zwany przez wiernych Ojcem), grany przez  Gene'a Jonesa (sic!) fizycznie nie przypomina Wielebnego Jonesa odpowiedzialnego za masakrę w Jonestown. Nosi co prawda podobne okulary, ale jest korpulentny i pojawia się tylko po zmroku - podobnie jak pewna słynna fikcyjna postać, którą w 1996 roku odtwarzał podstarzały Marlon Brando do którego Jones (aktor) jest bardziej podobny. W trakcie seansu zrozumiałem, że West bierze wydarzenia z Jonestown w pewien nawias i zestawia je z "Wyspą doktora Moreau", w której naukowiec robiący doświadczenia na zwierzętach z tragicznym skutkiem próbował je uczłowieczać i przemocą zwalczać ich naturalne instynkty. Jeśli prześledzić tematy do których odwoływali się twórcy kina kanibalistycznego ( społeczeństwo, konsekwencje zetknięcia ucywilizowanego świata z dzikim, nieokiełznanym) to również mają one wiele wspólnego z klasyczną opowieścią Wellsa.