czwartek, 31 października 2013

Halloween dla zaawansowanych



Nie jest to ranking "moich ulubionych horrorów". To lista filmów, które ostatnio mnie zaintrygowały i o których myślałem chwilę dłużej. Część z nich powtarzałem po latach, inne odkryłem całkiem niedawno. Nie łączy ich niemal nic, prócz jednej cechy - nie są to produkcje dla niedzielnych miłośników horroru. To raczej filmy, o których chętnie porozmawiałbym przy piwie z innym wyznawcą celuloidowej grozy. Niemniej, starałem się by lista była różnorodna i mam nadzieję, że każdy z Was coś z niej wybierze na Halloweenowy wieczór. 


Livide (2011)



"Suspiria", pierwsza (i najlepsza) część luźno ze sobą powiązanej "Trylogii Matek", to jeden z najsłynniejszych i najbardziej wpływowych horrorów w historii kina. Patrząc na to dzieło z dystansu, musimy jednak przyznać, że finał filmu Argento jest na jakimś poziomie niesatysfakcjonujący. Trudno dziś domniemywać, dlaczego reżyser potraktował go po macoszemu - czy była to kwestia finansów, czy po prostu braku inwencji twórcy (zresztą, jego filmy nigdy nie były idealne) - niemniej, ilekroć widzę napisy końcowe pozostaję z wrażeniem, że "Suspiria" jest na pewnym poziomie dziełem niepełnym, że starcie bohaterki z wiedźmą skończyło się zbyt łatwo i za szybko. Podobne uczucie musiało towarzyszyć francuskiemu duetowi reżyserskiemu odpowiedzialnemu za "Livide".

Młoda dziewczyna, pracująca jako opiekunka społeczna, podczas praktyk trafia do starego gotyckiego dworku, w którym wegetuje pogrążona w śpiączce staruszka. Jak dowiaduje się od swojej współpracowniczki, wiekowa dama prowadziła w przeszłości renomowaną szkołę baletową i słynęła z ekscentryczności: była podobno wiedźmą, a miejscowa legenda głosi, że gdzieś na terenie starego gmachu ukryła skarb. Jeszcze tej samej nocy bohaterka wraz ze swoimi przyjaciółmi włamuje się do posiadłości, w nadziei, że uda im się odnaleźć rzekome bogactwa. Oczywiście "Livide" nie jest dosłowną kontynuacją "Suspirii", ale od momentu zawiązania fabuły, rozpoczyna się starcie z wiedźmą, a film wyciska esencję z elementu, na którym poległ Argento. W licznych dynamicznych scenach mary nasłane przez matronę atakują intruzów, dom jest pełen pułapek i tajemnic, a podczas finałowej walki zobaczymy efektowne gore.  Treść i symbolika również została rozbudowana: dzięki retrospekcjom dowiadujemy się sporo o przeszłości surowej nauczycielki baletu i skrywanych przez nią tajemnicach, pojawia się tu też charakterystyczny dla włoskiego kina rozbudowany motyw dualizmu osobowości.

 "Livide" jest ultragotycką filmową baśnią wymieszaną z koszmarem sennym. Jest też jednak pełnoprawnym horrorem, z wszelkimi przywarami gatunku i surrealną bełkotliwością charakterystyczną dla włoskiego kina. Nie jest tak wielkim filmem jak "Suspiria", ale dobrym, współczesnym post scriptum, na pewno bliższym duchowo oryginałowi, niż oficjalne zwieńczenie "Trylogii Matek".  




 Ti West:  "The House of the Devil" (2009) i "The Innkeepers"(2011)



Obydwa filmy są godne uwagi i na pewnym poziomie podobne, ale ten drugi podobał mi się trochę bardziej. Ti West niestety nie ma szczęścia do widzów i jego horrory - mimo że nie ma w nich nic awangardowego czy trudnego - pozostają niezrozumiane. Trzeba jednak przyznać, że to specyficzne kino, pełne nostalgii za latami siedemdziesiątymi i osiemdziesiątymi, tworzone w duchu "Halloween" Johna Carpentera  czy "Lśnienia" Stanleya Kubricka.

Rytm filmów Westa jest dość zwodniczy i prawdą jest, że do ich konstrukcji dramaturgicznej podchodzi dość nieszablonowo, ale w pełni świadomie.  Bardzo umiejętnie drażni się z widzem i jego przyzwyczajeniami. Wywołuje napięcie w pojedynczych scenach, nie dążąc jednak do kulminacji, a na pewno nie takiej, jakiej można byłoby się spodziewać. Gdy udaje mu się już dostatecznie zbić widza z tropu, uderza w najmniej oczekiwanym momencie.  Przyzwyczajeni do schematycznego prowadzenia narracji odbiorcy najwyraźniej tego nie doceniają i uznają seanse jego filmów za niesatysfakcjonujące i irytujące.

 Dla mnie West jest sprawnym reżyserem, o znakomitej intuicji, któremu z łatwością przychodzi budowanie atmosfery grozy, a przy tym nie potrzebuje do tego dużego budżetu. Wystarczy mu stylowy dom, młoda kobieta i kamera. Warto zapamiętać jego nazwisko, bo jeśli West będzie ewoluował, to ma szansę stać się jednym z twórców, na których barki spadnie przyszłość komercyjnego kina grozy. Bardzo sobie tego życzę, bo to co prezentuje jest znacznie ciekawsze, niż kolejne filmy w stylu "Piły".

"The Body and the Whip" (1963)



 
Wspominając nazwisko Mario Bavy  najczęściej wymienia się jego dwa gotyckie horrory: "Maskę Szatana" i "Black Sabbath". Niesłusznie, bo reżyser ma na swoim koncie kilka (moim skromnym zdaniem) lepszych obrazów w tej konwencji. Jednym z nich jest "Ciało i Bicz".

W założeniu miał to być film mocno nawiązujący do "Studni i Wahadła" Cormana, ale ostatecznie jest sadomasochistycznym, pięknie sfilmowanym love story w duchu "Wichrowych Wzgórz". Eksperymentalnym i nowatorskim - lecz nie silącym się na awangardowość. Surrealistycznym i onirycznym - ale nie pretensjonalnym i bełkotliwym. Widać tu również dużą ewolucję warsztatu reżyserskiego Włocha. W "Masce Szatana" Bava potraktował aktorów i grane przez nich postacie jak rekwizyty, które ustawiał w kadrze. Tu udało mu się wyciągnąć z nich prawdziwe emocje.

W momencie premiery (pół wieku temu!)  film ten musiał robić piorunujące wrażenie, bo do dziś pozostaje dziełem niekonwencjonalnym i nowatorskim. Nawet w kinie powstałym po 2000 roku nie przypominam sobie tak przedstawionych relacji sadomasochistycznych. Na pewno ich echa znajdziemy u współczesnych uczniów Bavy; jednak u Cronenberga i Lyncha takie związki są mroczne, nadbudowane warstwą psychologiczną*, a u Tarantino (mu chyba jest najbliżej, bo ewidentnie nawiązuje do "The Body and the Whip" w "Kill Billu", bardzo podobnie przedstawiając relacje Kiddo-Bill) miały zdecydowanie mniej seksualny wydźwięk. Natomiast u Bavy - mimo tego, że nie brak tu poczucia winy u ofiary - proporcje między love story, erotyką, i przemocą zdają się równe, a do tego nieusprawiedliwione psychologią i pretensjonalnym freudyzmem. Mimo dużej dozy komiksowości i kiczu, zależność między parą sadomasochistycznych kochanków jest relacją stricte erotyczną, a nie groteskowym, obrzydliwym gore, czy przeintelektualizowaną karykaturą. Dzięki temu i dla widza seans staje się erotycznym przeżyciem, a nie traumą.

* Z seksualnością u Cronenberga jest trochę tak, jak z narkotykami w "Requiem dla snu" - to ekspresjonizm, wyolbrzymienie, nastawione na wywołanie efektu.


"Potomstwo" (1979)


Mimo iż Cronenberg jest artystą od początku prześladowanym przez podobne tematy, to jego filmografia jest niezwykle różnorodna. Znajdziemy w niej zarówno niskobudżetowe horrory klasy B, filmy uznawane za wielkie, artystyczne dzieła, jak i tytuły wpisujące się  niemal w kino środka. Zapewne dlatego obraz, który określam mianem "mojego ulubionego filmu Cronenberga" zmienia się regularnie, wraz z ewolucją (czy też degradacją) moich gustów. Na dzień dzisiejszy jest to stworzone w 1979 roku "Potomstwo".

Od dekady jestem zafascynowany europejskim kinem gatunku, a tak się składa, że w filmie tym Cronenberg czerpał garściami motywy znane z hiszpańskiej grozy (motyw złego dziecka-zombie przywodzący na myśl "Czy zabiłbyś dziecko?") i włoskiego horroru (zarówno gotyckiego jak i giallo). Podszedł do tych elementów z pewnego dystansu, dzięki czemu w "Potomstwie" zbliżył się poetyką do słynnego "Nie oglądaj się teraz" Nicholasa Roega i "Lśnienia" Stanleya Kubricka.   

Młode małżeństwo przeżywa kryzys. Ich niezbyt dobre relacje pogłębia fakt, iż cierpiąca na zaburzenia psychiczne kobieta wraz z córką pozostaje w odciętym od świata ośrodku terapeutycznym prowadzonym przez nowatorskiego, kontrowersyjnego, ale też uznanego doktora Raglana (w tej roli Oliver Reed). Pewnego dnia ojciec odbiera córkę z ośrodka. W domu odkrywa na jej ciele ślady wskazujące na pobicie, postanawia więc odebrać dziecko matce. Początek zapowiada łzawy melodramat, lecz wkrótce, w niewyjaśnionych okolicznościach zaczynają być mordowani ludzie związani z przebywającą w ośrodku kobietą.

 Reżyser roztacza przed nami bardzo interesującą wizję lat siedemdziesiątych. Podczas ostatniej powtórki "Potomstwa" z zaskoczeniem odkryłem jak wiele łączy ten obraz z komiksem Davida B. "Rycerze św. Wita"( http://rekopisznalezionywarkham.blogspot.com/2013/02/rycerze-swietego-wita.html ).  Nie przypominam sobie innych tworów, które przekazywałyby tak wyraźnie artykułowane lęki wobec ówczesnej mody na New Age, nowych trendów w medycynie i psychologii. Co ciekawe, rodzaj terapii stosowany na bohaterce filmu Cronenberga do złudzenia przypomina techniki stosowane do dziś przez słynnego filmowca-guru- terapeutę Alejandro Jodorowsky'ego.

 Mimo dość wymownych elementów metafizycznych jakie tu znajdziemy, możemy " Potomstwo" interpretować również na poziomie horroru psychologicznego. Przekornie, element nadnaturalny pojawia się tu dlatego, że Cronenberg chorobę umysłu utożsamia bezpośrednio z cielesnością. Interesują go też traumy i rodzinne wzorce jako dziedziczna, syfilityczna choroba tkwiąca w naszym drzewie genealogicznym, przez którą bezwiednie musimy powtarzać los i błędy naszych rodziców.

Dziś "Potomstwo"  zdaje się dziełem niedocenionym, głównie ze względu na to, że krytyka szczególną atencją darzy późniejsze filmy Cronenberga.  Prawdą jest, że w dorobku Kanadyjczyka to film przejściowy, w którym proporcje między horrorem klasy B a dziełem stricte autorskim, artystycznym są idealnie wyważone. Nie jest to obraz tak przeszarżowany jak "Nagi Lunch", ale też nie tak wygładzony jak "Martwa Strefa". "Potomstwo" jest niesłusznie marginalizowane, bo to film, który zasługuje na to, by znaleźć się w ścisłym kanonie filmowej grozy.



"Żywe Tarcze" (1968)


Zaskoczę was - "Żywe tarcze" Pertera Bogdanovicha właściwie nie są horrorem. To film trudny do zaszufladkowania, osobiście powiedziałbym, że to thriller skłaniający się ku publicystyce społecznej, czy może nawet antropologii kulturowej (sic!). Dlaczego więc znalazł się na tej liście? Ano dlatego, że z kinem grozy ma jednak sporo wspólnego.

Broniąc horroru jako gatunku zawsze powtarzam, że groza i tematy w niej poruszane są jak senny koszmar będący podświadomą projekcją lęków trapiących nie tylko jednostkę, ale całe społeczeństwo (patrz wyżej na tekst na temat "Potomstwa", ale najbardziej znamiennym przykładem zawsze pozostaje ekspresjonizm niemiecki). "Żywe tarcze" są właśnie takim znakiem czasu, o tyle jednak specyficznym, że otwarcie zderzają ze sobą dwie epoki kina grozy, ukazując tym samym jak wiele prawdy kryje się w tej tezie.

Na film składają się dwa prowadzone równolegle, pozornie nie związane ze sobą wątki. Pierwszy opowiada o dniu z życia Byrona Orloka (wybitna rola Borisa Karloffa), leciwego aktora związanego z klasycznym kinem grozy epoki monstrów pokroju Drakuli i Potwora Frankensteina. Drugi jest  paradokumentalnym zapisem poczynań pewnego młodego mężczyzny, który bez powodu morduje swoją bliską rodzinę, a potem uzbrojony wybiera się na miasto. Wszystko zostało uzupełnione wmontowanymi fragmentami filmu Rogera Cormana "Strach", mającymi obrazować jedną z ostatnich ról Byrona Orloka.

Schyłek lat sześćdziesiątych jest burzliwym okresem w historii Stanów Zjednoczonych. Film Bogdanovitcha pojawił się w kinach zaledwie kilka miesięcy przed słynną "Nocą Żywych trupów" i niemal równo rok przed zabójstwami, jakich banda Charlesa Mansona dokona w domu Romana Polańskiego. Mimo iż Bogdanovitch ewidentnie gloryfikuje starą szkołę horroru, to tak naprawdę jego film jest gorzką zapowiedzią,  przeczuciem tego, jak bardzo zmieni się amerykańska kultura i sam horror. W zapomnienie odchodziły klasyczne westerny, a wkrótce monstra rodem ze studia Universalu ostatecznie* przejdą do lamusa, zastąpione przez wszelkiej maści psychopatów, seryjnych morderców i nihilistyczne filmy gore.

 Oglądając dziś "Żywe tarcze" nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to jeden z najważniejszych filmów w historii kina, a przy tym niestety praktycznie nie znany w naszym kraju. Ja sam wyłowiłem ten tytuł ze znakomitej książki Piotra Sawickiego "Odrażające, brudne, złe. 100 Filmów Gore" i wszystkim zainteresowanym tematem bardzo tę pozycję polecam, bo to jedna z najciekawszych polskich publikacji na temat kina gatunku.

*Wszak tendencja rozwijała się niemal od czasu "Psychozy" (1960)



Pierwotnie tekst ukazał się na serwisie Noir Cafe wraz z horrorowymi zestawieniami Mateusza R. Orzecha i Arka Szpaka. Przy okazji polecam też osobistą listę ulubionych horrorów XXI Wieku Marcina Zembrzuskiego którą opublikował na blogu Kinomisja - klik.

1 komentarz:

Noras pisze...

W końcu coś o filmach żeś napisał...bo komiksów już dość.