wtorek, 9 kwietnia 2024

Furia. Monde/Burniat

  


Bardzo dobry frankofon znakomicie łączący humor z mocno przygodowym komiksem fantasy w konwencji płaszcza i szpady. Rzecz odbija się od trampoliny motywów zaczerpniętych z legend arturiańskich, ale w ostatecznym rozrachunku poradziłaby sobie bez nich. To nie jest do końca zabawa cytatami. Autorzy stworzyli swój własny, bardzo dobrze funkcjonujący świat, wypełniając go świetnie napisanymi bohaterami. Wyszła rzecz trochę przypominająca „Donżona” i to jego fani powinni zdecydowanie sięgnąć po „Furię”.

Komiks traktuje o córce króla Artura, z którą z zamku prysnął słynny miecz władcy. Oręż okazuje się być spersonifikowany: gada i jest podstępny. Księżniczka natomiast, niechętna względem ożenku z obrzydliwym baronem, łatwo mu wierzy i ma nadzieję rozpocząć po ucieczce wszystko na nowo obok żyjącej w mieście siostry. Jak się pewnie domyślacie, wszystko potoczy się inaczej, niż zaplanowała dwójka bohaterów, których czeka brutalne zderzenie z rzeczywistością . Obrzydliwy baron (będący zupełni kimś innym niż się wydaje) rusza tropem zbuntowanej Księżniczki, a ta przypadkowo znajduje swoją siostrę pracującą w nieoczekiwanym przez nikogo miejscu.

„Furia” niesamowicie łączy w sobie różne style. Mimo iż wiele się tu dzieje fabularnie, to postmoderna formy jest zdecydowanie większa niż treści. Obok siebie funkcjonują odważnie zestawione dwa cartoonowe style: postsfarowski, frankofoński, z zaczerpniętym z zupełnie innych rejonów mocno mangowym, humorystycznym zacięciem. Czyta się to zaskakująco dobrze, acz wyobrażam sobie ludzi, którzy mają z tą eklektyczną mieszanką problem. To nie jest bowiem klasyczny styl francuski, to szalony tygiel czerpiący ewidentnie z różnych szkół opowiadania obrazem. Są tu obok tego wszystkiego niesamowite sceny z potworami niby żywcem wyjęte z „Berserka” Miury, co tylko wzmaga uczucie eklektyzmu i obcowania z czymś inspirowanym japońskim komiksem.

Ostatnio wychodzę na boomera, bo średnio odnajduję się i utożsamiam z komiksami, które przychodzi mi recenzować. „Furia”, mimo iż jest dość nowoczesna i wcale nie kierowana do starych nerdów, skradła mi serce. Jest przy okazji pierwszym tegorocznym albumem, jaki wpisuję na moją listę „The best of 2024”. To zdecydowanie sztosiwo i nie wyobrażam sobie nie wspomnieć o tej pozycji w podsumowaniu roku.

niedziela, 7 kwietnia 2024

Kroma. Lorenzo De Felici

 


Rysownik Lorenzo De Felici jest znany polskiemu czytelnikowi z serii „Oblivion Song” tworzonej do scenariusza Roberta Kirkmana. Mam trzy tomy na półce, nie czytałem ich jeszcze. Po lekturze „Kromy” wiem, że powinienem, bo narysowana jest tak, jakby De Felici sprzedał dupę diabłu za talent.


Tym razem dostajemy do rąk projekt solowy, prawdziwy popis wyobraźni tego nietuzinkowego artysty. Rzecz dzieje się nie wiadomo gdzie i kiedy. Trudno stwierdzić, czy to fantasy, czy science-fiction, więc uznajmy po prostu wszystko za fantasmagoryczną baśń. Bardzo ważnym elementem jest tu budowanie świata, w który wierzy się od pierwszych chwil i chłonie jego nawet najmniejsze elementy. Gorzej zbudowani są bohaterowie, ale nie oni są najbardziej istotni w tej historii. „Kroma” opowiada o dystopijnym społeczeństwie zamieszkującym miasto sąsiadujące z dziką dżunglą. Miasto jest utrzymane w szarościach i zgaszonych kolorach. Dżungla tętni kolorami i życiem. Fabularnie jest mrocznie i krwawo, trudno więc postrzegać ten komiks, mimo jego baśniowości, jako dzieło dla dzieciaków.


Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że wszystko wymyślone zostało, żeby De Felici mógł sobie porysować to, co lubi. Najfajniej uchwycona, prócz znajdujących się w centrum historii postaci, jest dzika przyroda, wraz z wielkimi gadami jako głównym tematem wielu rysunków. Grafik w porywach godnych jakiegoś animowanego przeboju kinowego, dajmy na to Disneya. Mam nadzieję, że nie obrażam tu De Felici'ego, bo nie śledzę zupełnie tego, co tam słychać w animacjach Disneya, mam na myśli te klasyczne. Rzecz raz opiera się na luźnym, cyfrowym (?) szkicu, a innym razem jest bardzo dokładnym rysunkiem skłaniającym się ku semi-realizmowi. Dziełem zawsze bardzo efektownym i znakomicie działającym na poziomie opowieści snutej za pomocą obrazów. Wszystko to podkreślają komputerowo nałożone kolory. Są, warto zaznaczyć, całkiem udane jeśli o estetykę chodzi i nie popadają w kicz. Stanowią zresztą środek narracyjny, bo sceny w mieście zdecydowanie różnią się barwami od tych z dżungli.


„Kroma” nie jest co prawda komiksem niemym, ale niewiele mu brakuje do tego typu historii. To rzecz opowiedziana dynamiczną sekwencyjnością: obrazami, nie dialogiem czy narracją literacką. Myślę też, że komiks zyskałby jeszcze na enigmatyczności, jeśli poprowadzono by go całkiem bez literek. Autorowi bankowo starczyłoby warsztatu. Niemniej i tak jest bardzo dobrze.


De Felici ma bogatą wyobraźnię i trudno przejść obok tej pozycji obojętnie. To kawał znakomitej, artystycznej roboty, coś więcej niż typowe mainstreamowe rzemiosło. Autor ewidentnie rozumie, jakie ma możliwości warsztatowe i wykorzystał je w swojej solowej pracy w 100%. Być może nie jest to szczególnie rozbudowana rzecz od strony intelektualnej, Alana Moore'a się nie spodziewajcie, ale jako komiks rozrywkowy ta opowieść obrazkowa sprawuje się na medal.

Hillbilly. Eric Powell

 


Moje relacje z „Goonem” Ericka Powella są skomplikowane. Nie potrafię nie docenić wykreowanego przez niego świata, ale niewybredne żarty o kupie mnie żenowały. Od strony graficznej uznaję jednak „Zbira” za pierwszą ligę i nawet jeśli nie do końca po drodze mi z humorem tego artysty, to zaliczam jego prace do bardzo udanych. To zdecydowanie coś, co lubię, co mimo wszystko dobrze wspominam. Coś, co rozgościło się i pozostało w mojej wyobraźni.

Cieszę się więc z faktu wydania „Hillbilly” jak głupi z bateryjki, bo Powell przede wszystkim zrezygnował w nim z niesmacznych żartów, zaserwował za to mistrzowski storytelling i kreację świata na najwyższym poziomie. Owszem to na razie tylko krótkie historie inspirowane mocno lekturami z dzieciństwa Powella, ale mimo pozornej prostoty sprawiły mi one niesamowitą przyjemność. Osadzenie akcji w (baśniowych w ujęciu Powella) Appalachach i stworzenie własnej, mocno podszytej siarką i podlanej bimbrem, mitologii zasiedlonej przez wiedźmy i inne stworzenia o piekielnym rodowodzie sprawiło, że polubiłem tę serię z marszu. Przeczytałem pierwszy tom jednym tchem, zachwycając się przy tym dalej według mnie niedocenionymi u nas możliwościami graficznymi Powella oraz piekielną mocą tasaka głównego bohatera.

Graficznie bowiem ten komiks to pierwszorzędna, acz mocno pulpowa robota. Coś, czego brakuje naszemu rynkowi w czasach świetności typowych komputerowych rysunków. Powell rysuje jakby sprzedał duszę diabłu za talent plastyczny. Przy okazji rzecz urzeka na każdym kroku niesamowitą dynamiką i specyficznym, semi-realistycznym stylem rysunku, zakorzenionym gdzieś w baśniowym fantasy, ale uchwyconym w mocno oryginalnych ramach. Szukając porównań: to, co Powell ukazuje w „Hillbillym”, to połączenie stylu Franka Frazetty z Richardm Corbenem. I nie, nie ma przesady w tych porównaniach. Powell jest totalnym mistrzem komiksu.

Nie mam pojęcia, jak rozwiną się historie z uniwersum Hillbilly'ego, ale zatrzymując się na kilka chwil przy pierwszym tomie, jestem całkowicie oczarowany. Śpieszę więc donieść: koniecznie sięgnijcie po nowy komiks Powella, jeśli lubicie wieśniackie południe Stanów Zjednoczonych – tu dodatkowo ukazane w krzywym zwierciadle i podrasowane stworami rodem z opowieści fantasy – nie będziecie zawiedzeni.


poniedziałek, 25 marca 2024

Król Deadpool

 



Dopiero co skończyłem pisać peany na temat jednej z najlepszych historii wyplutych z naznaczonych piętnem przeciętności lędźwi Marvela. W porównaniu do „Nieśmiertelnego Hulka” nawet świetna seria może wypaść blado. Na szczęście Kelly Thompson to utalentowana autorka, po jej świetnym runie „Hawkeye” i może nawet lepszej „Czarnej Wdowie” od każdego następnego komiksu z jej nazwiskiem na okładce spodziewam się całkiem sporo. Niestety Deadpool najwyraźniej nawet z najczystszego źródła potrafi wypompować muł.

„Król Deadpool” jako tytuł robi za całkiem wystarczające streszczenie fabuły. Dodam tylko, że Wade Wilson zostaje tutaj władcą wszelakiej maści potworów na skutek zwyczajnego zlecenia połączonego z pokręconymi zasadami dziedziczenia władzy. Skąd maszkarony wzięły się na Staten Island i do czego to prowadzi? To nieistotne, bo to jeden z tych komiksów, w których Dom Pomysłów nie chciał najwyraźniej pozwolić na znaczącą narrację. Zarówno w ramach całego uniwersum jak i w żywocie najbardziej wyeksploatowanego popkulturowa najemnika w kolorowych fatałaszkach dostajemy historię nieistotną, ale przynajmniej również raczej samodzielną. Jeśli jeszcze jakimś cudem Deadpool się wam nie znudził, możecie ją przeczytać z doskoku.

Z szacunku do autorki zacznę od plusów, a pierwszy z nich to właściwie postacie z drugiego i trzeciego planu niemalże w całokształcie. Choć raczej nigdy nie przyjdzie nam poczytać o większości z nich czegokolwiek znaczącego, to przynajmniej Thompson sprawiła, że zacząłem chcieć, by było inaczej. Gwardia honorowa pyskatego króla zasługuje na spin-off w duchu „Creature Commandos”, całą fabułę (tak to nazwijmy) rozpędza poświęcenie ekstremalnie sympatycznej postaci, a jeśli nie pokochacie Żelusia miłością bezwarunkową, to wątpię w wasze człowieczeństwo. Po drugie w dialogach zdarzają się tu naprawdę błyskotliwe kwestie, dyskusja Deadpoola z Kapitanem Ameryką jest jakościowym szczytem albumu, a fragment z siejącym zamęt kaiju mądrze traktuje o trudnościach związanych z władzą. Szkoda, że to przebłyski w szarocie przeciętności.

Problem „Króla Deadpoola” sprowadza się do tego, co od dawna trapi komiksy z tym bohaterem. To śmiechy na siłę z garścią bezcelowych wątków mających podkreślić skrytą głębię skrywaną przez Wilsona za kurtyną randomowego humoru. Fajnie, ale nie ma w tym absolutnie nic odkrywczego, bardzo powierzchowne skomplikowanie charakteru jest już dla odbiorcy Marvela chlebem powszednim, a i tutaj jest tego wyjątkowo mało. Większość stron wypełniają żarty, których Kelly Thompson chyba nie chciała za bardzo pisać i akcja, z której niewiele wynika. Mam wrażenie, że motywy faktycznie interesujące autorkę, jak faktycznie fajna chemia między Deadpoolem i Elsą Bloodstone oraz generalnie światotwórstwo potworowego Staten Island zostały przez Włodarzy zepchnięte na drugi plan. Naprawdę tęsknię w tym momencie za seriami pisanymi nie tylko przez Posehna i Duggana, ale nawet za dyżurem Daniela Waya. Dużo więcej było w tych runach charakteru.

 
Wyrazistości nie brakuje za to rysunkom, choć mówię to nieco sarkastycznie. Album otwiera Chris Bachalo, u którego stylizacja poszła nieco za daleko w dziecinną karykaturalność. Choć technicznie daje radę i potrafi kreślić dynamiczne sceny, to większość postaci wygląda u niego pokracznie. Najgorzej jednak radzi sobie z przejrzystością narracji, z jakiegoś powodu większość kadrów wygląda u niego jak niezręcznie wycięte z sensownej ilustracji zbliżenia. Później, pod ołówkiem Gerardo Sandovala, robi się znacznie lepiej, ale to nadal ten typ graficznego trykociarstwa, za którym nie przepadam. Wypaczenie proporcji przekraczające już skuteczną intensyfikację z lat 90., jakby każdy rysunek kreślono caps lockiem. Rzecz gustu jednak, poziom jest całkiem wysoki.

Na koniec zawsze zadaję sobie proste pytanie: „czy polecam ten komiks komukolwiek?”. Tak, ale nie wiem komu. „Król Deadpool” unika wpadnięcia do marvelowego rynsztoka, widać w nim nawet sporo niewykorzystanego potencjału i dla zadeklarowanego miłośnika postaci taki poziom powinien być raczej normą. Ja jednak, mimo wszystko, nadal uważając się za fana Deadpoola, byłem zawiedziony. Wydaje mi się, że prawdopodobnie nawet nie samym scenariuszem Kelly Thompson, a kolejnym niespełnieniem całkowicie już prawie zgniecionych nadziei na dobry komiks z Wilsonem w roli głównej. Trzeba zaniżyć oczekiwania dopóki nie zdarzy się cud. 

 

Autor: Rafał Piernikowski  

piątek, 22 marca 2024

Wyżej niz kondory. Anna Zalewska

 

 

 
Literatura wspinaczkowa, alpinistyczna, wszelakie wspominki o tak przecież licznych wyprawach wysokogórskich to całkiem spora działka. Mamy też mnóstwo filmów dokumentalnych dotyczących tej dziedziny oraz festiwali poświęconych górom, gdzie są one wyświetlane. Komiksy górskie to jednak nisza. Anna Zalewska postanowiła ją przynajmniej częściowo wypełnić, oddając swoisty hołd prekursorom polskich osiągnięć na polu zdobywania trudno dostępnych szczytów. 
 
 
„Wyżej niż kondory” to relacja z wyprawy jaką stosunkowo jeszcze młodzi ludzie (trzydziestoparoletni) - naukowcy różnych dziedzin z Koła Wysokogórskiego przy oddziale Polskiego Towarzystwa Taternickiego - podjęli na początku lat 30' XX w. Została ona opisana w reportażu pod tym samym tytułem, który ukazał się w latach 50'. Jego autorem był - jeden z uczestników eskapady - Wiktor Ostrowski. Anna Zalewska, która ma mniej więcej tyle lat ile jej bohaterowie oraz – oczywista - jest miłośniczką gór, postanowiła w komiksowej formie przybliżyć nam tą historię, powszechnie – jak sądzę - słabo rozpoznawalną. 
 
Na pierwszych kartach tej opowieści rysunkowej mamy opis występujących w niej sześciu głównych postaci. Jest i doktor fizyki i geolog, lekarz, dwóch inżynierów, a nawet filmowiec (nakręcony podczas wyprawy film „Dach Ameryki” Stefana Osieckiego niestety nie jest dostępny w Internecie). Następnie przenosimy się do Warszawy 1932 roku, gdzie widzimy, jak owi protagoniści skupieni w Kole Wysokogórskim, dosyć spontanicznie podejmują decyzję o wyprawie w Andy argentyńskie, aby zdobyć szczyt Mercedario, na którym nie postała jeszcze ludzka stopa. 
 
Od słowa do czynu - jednak tego typu przedsięwzięcie to nie bułka z masłem. Zwłaszcza jeśli nie posiada się wystarczających środków finansowych. Na szczęście przed wojną, tak jak i dziś – mimo braku mediów społecznościowych – dochodziło do zrzutek pomagających zrealizować cele, których wartość była zrozumiała dla dużej części społeczeństwa oraz jego instytucji. Autorka komiksu dokładanie wylicza nam poszczególne etapy dosyć złożonych przygotowań. 
 
Pod konie 1933 roku wyprawa nareszcie dochodzi do skutku. Podczas jej trwania polscy badacze-podróżnicy przemierzą niemierzone połacie terenu, zaznają niebezpiecznych sytuacji, zdobędą niejeden szczyt, sporządzą mapy, wytyczą nowe szlaki oraz poczynią mnóstwo badań zgodnych z ich specjalizacjami. To tyle jeśli chodzi o fakty, których przypomnienie jest o tyle cenne, że trudno o narracje jednoznacznie pozytywne na temat zdarzeń z początku XX wieku. Ale komiks Zalewskiej nie wyczerpuje się w wartościach natury dydaktycznej. O czym jeszcze chciała nam autorka opowiedzieć?
„Wyżej niż kondory” to przede wszystkim budująca historia o sile przyjaźni, działaniu w niewielkim gronie osób mających do siebie zaufanie, które przynosi osiągnięcia pozostające poza możliwościami jednostki. Widać wielką empatię autorki dla swoich bohaterów, którzy swoimi wybuchami entuzjazmu zarażają optymizmem, choć bywają w tym nieco infantylni. Ich portret psychologiczny odpowiada mentalności nastolatków, co pozostaje w zgodzie z ich schematycznym portretem rysunkowym. 
 
Kreska Zalewskiej jest delikatna i dosyć minimalistyczna. Udanie koresponduje z użytą tu ograniczoną paletę stonowanych kolorów. Ten typ rysunku może kojarzyć się z wieloma twórcami komiksu autorskiego. Co prawda, to nie majstersztyk à la Rudu Modan, ale mniej więcej podobny kierunek plastycznej formy wyrazu. Odnoszę ponadto wrażenie, że warsztat autorki jest jeszcze w trakcie rozwoju i dopiero zmierza do pełniej krystalizacji, jeśli oczywiście pozostanie ona wierna tworzeniu opowieści rysunkowych (a to ponoć niełatwy chleb). 
 
Komiks Annny Zalewskiej nie wbija w fotel, nie ma w nim gwałtownych konfliktów, zwrotów akcji, czy zdarzeń budzących kontrowersje. Można to potraktować jako pewną odmianę od zalewu narracji szarpiących nasze nerwy i przy tej propozycji po prostu odpocząć, poznając jednocześnie parę faktów z historii polskich wypraw naukowych. Na końcu zeszytu mamy przedruki paru autentycznych czarno-białych zdjęć (+ opisy) z wyprawy naszych bohaterów, co domyka część tych walorów, które określiłbym jako edukacyjne. Jeśli maiłbym polecić grupę docelową tego komiksu, będą to: miłośnicy górskich wypraw, młodsza cześć młodzieży oraz wszyscy ci, których nie rażą pozytywne historie z sympatycznymi bohaterami w rolach głównych. 
 
Autor: Jakub Gryzowski

czwartek, 21 marca 2024

Uniwersum DC według Neila Gaimana.

 


Egmont ma chyba misję wydania wszystkiego komiksowego, co dotknął Neil Gaiman, a nawet rzeczy, których nie dotykał, bo wydają adaptacje jego prozy. Nie wszystko pewnie jest potrzebne, nie wszystko czytam, ale ten album chciałem mieć i postawić na półce obok „Sandmana” i „Czarnej Orchidei”. Tytuł uzupełnia bowiem na naszym rynku pewną lukę w twórczości autora. To antologia zbierająca jego krótsze prace popełnione dla DC Comics. Autor dobrze czuje się w tym świecie, co udowodnił na początku swojej sagi o Sandmanie (moje ulubione fragmenty tej serii). Jak to bywa w przypadku publikacji zbierających wycinki materiałów z różnych lat, rzecz jest nierówna. Są tu lepsze i gorsze historie, niemniej już teraz zaznaczę: brak tu czegoś, co powaliłoby mnie na kolana.


Przez lata działalności Gaimana nazbierało się tego trochę. Są tu głównie komiksy okołobatmańskie, ale nie tylko, bo załapał się też dłuższy Elseworld z Zieloną Latarnią i Supciem. Jest również coś z antologii „Batman: Black and White” (i to coś rysowane przez Bisleya!), miniatura o Deadmanie i kilka plansz o Metamorpho. Część materiału pochodzi z czasów pre-sandmanowych, część (najdłuższa, ta o Batmanie) jest stosunkowo nowa, acz teraz uświadamiam sobie, że minęła już przecież zdrowo ponad dekada od pierwszej publikacji tej historii, dla młodziaków to już zamierzchła historia komiksu.


Mimo iż dość umiarkowanie zachwalam ten zbiorek, to muszę przyznać, że jest on łakomym kąskiem dla fanów Gaimana i komiksów DC. Rzecz świetnie ukazuje fragmenty z różnych okresów kariery tego bardzo ważnego dla komiksu i stajni artysty. Od epigońskich wobec Moore'a (to wszak on uczył Gaimana pisać komiksy) ścian tekstu w pierwszych historiach, po całkiem nowoczesne podejście do rzemiosła w tych bardziej współczesnych. Ukazuje to też, jak czasy się zmieniały i jak ewoluowały sposoby narracji w głównym nurcie historii obrazkowych.


Co ciekawe podobnie grafiki ukazują pewną ewolucję komiksu od strony rysunkowej. To kawałek historii medium w pewnym przekroju. Może i dawno minęły czasy, gdy Bisley gościł na ustach wszystkich, ale dobrze zobaczyć go w akcji. Acz wiadomix, że w tamtym okresie w zespole z Gaimanem tworzył ostateczny dream team. Andy Kubert też zdaje się trochę przebrzmiałym nazwiskiem – w tym przypadku to był nim chyba już w czasie tworzenia tej historii – do ilustrowania Batmana jednak nadał się świetnie. W albumie znalazł się nawet legendarny już dziś Sam Kieth (znany dobrze fanom Sandmana, ale nie tylko), niestety nie ilustrował scenariusza Gaimana, bo jeden z zebranych tu zeszytów jest antologią prac kilku scenarzystów. Mógłbym tak wymieniać długo, ale nie będę Was zanudzał, artystów jest tu wszak co niemiara. Miło się na to geriatryczne przedstawienie patrzy w 4k, bo wszystko podane jest w lekko powiększonym formacie, na kredzie.



Czy jest to więc zabawa głównie dla boomerów? Poniekąd tak. Niemniej bardzo ciekawe jest to, że Gaiman cały czas kumał czaczę i wiedział, jakie są trendy w opowiadaniu za pomocą komiksu. Historie tu zebrane są niestety zazwyczaj tylko drobiazgami, w których autor nie miał szansy rozwinąć skrzydeł, nie zaczynałbym więc przygody z Gaimanem od tego albumu. Najdłuższa i bodaj najważniejsza rzecz w tym zbiorku to „Co się stało z zamaskowanym krzyżowcem?”. Dwuzeszytowa opowieść kończąca symbolicznie przygody Batmana. Są w niej zawarte fajne pomysły dotyczące ogólnie koncepcji Nietoperza. Mam jednak wrażenie, że zostały one upchane w jednym miejscu trochę na siłę. Jednocześnie show w całym komiksie kradnie nikt inny tylko Alfred, ale o tym sza, bo popsuję Wam zabawę.


Gaiman jest powszechnie kochany w komiksowie, bo to miły, elokwentny typ, który namieszał dużo w medium, ale ma też przeciwników. Często zarzuca mu się przeintelektualizowanie, w tym komiksie tego jednak nie czuć. Jak wspomniałem we wstępie, Gaiman lubi świat Batmana i innych bohaterów DC. To czuć w tym albumie. Nawet jeśli materiał tu zebrany nie jest niczym wybitnym, to jest rzeczą ewidentnie pisaną przez nerda dla nerdów. O tej grupie odbiorców Gaiman zdaje się już niestety trochę zapominać, a to przecież dzięki niej zyskał w pierwszej kolejności sławę. Wieńczący ten zbiorek list miłosny do Batmana to coś, czym zapewne pożegnał się z DC na dobre. Świat komiksu jest już bowiem dla niego za mały.

niedziela, 17 marca 2024

Przesilenie. Joanna Sępek

 


Uwaga! Talent! Co prawda jestem bardziej sceptyczny niż inni recenzenci, nie uważam „Przesilenia” za coś, co może aspirować do miana komiksu roku, ale to bardzo przyzwoity debiut. No i jest tu kilka plansz, które autentycznie zerwały mi czapkę z głowy. To dużo.


„Przesilenie” to komiks ewidentnie wpisujący się w moje gusta. Gdy zorientowałem się, że to fantasy z animorfami w roli głównej, sięgnąłem po ten album bez strachu. Rzecz traktuje o parze dość specyficznych bohaterów. Biała Koza i Rudy Lis przemierzają fantastyczną krainę w poszukiwaniu sławy i przygód. Czekają nas więc klasyczne dla gatunku tropesy wsadzone w animorficzną stylistykę, mocno nawiązujące w atmosferze do gier RPG (czy to komputerowych, czy papierowych). Koza ma zdolności magiczne, Lisek jest sprytnym wojownikiem. Oboje o siebie dbają i kochają się. Gdzieś na drugim planie pojawia się tez Niedźwiadek. Cała ta urocza menażeria będzie musiała zmierzyć się nie tylko z potworami czyhającymi w baśniowej krainie, ale i tymi, które tkwią głęboko w nich samych. Z pozoru fabułka jest prosta i naiwna, ale autorka ewidentnie chciała przekazać tym komiksem coś głębszego na poziomie emocjonalnym. Czy się jej udało? Na to pytanie będziecie musieli sobie odpowiedzieć sami. Mnie się umiarkowanie podobało. 

 



Przejdźmy jednak do tego, co widać w tym komiksie gołym okiem, a to wspomniany talent Sępek do opowiadania obrazem. Nie wszystko jeszcze powoduje u czytelnika opad szczeny, ale było tu kilka plansz, przy których zatrzymałem się na dłuższą chwilę. Załączam dwie do tekstu. Patrzcie na to zrozumienie języka komiksu, sposób komponowania planszy. To tu autorka pokazuje rogi. Gdy przychodzi do snucia narracji za pomocą obrazów – a nie samego tekstu – mamy wrażenie, że Sępek znalazła się w odpowiednim miejscu i czasie. Że komiks to zdecydowanie jej medium. 

 



Jeśli chodzi o same grafiki, to osobiście nie podobają mi się w nich kolory. Są zbyt komputerowe. Oczywiście ja generalnie nie lubię cyfrowej koloryzacji, acz nie oznacza to, że nie da się zrobić tego z klasą. Tu zdecydowanie ten element nie trafia w mój gust, choć przyznaję, kolory mają kilka warstw i są położone starannie, jest to więc rzecz dyskusyjna. Sama krecha jest już natomiast całkowicie w porządku. Dominuje antropomorficzny semi-realizm (no bo jak to inaczej nazwać?) i szczypta cartoonu, a do tego wszystko jest narysowane swobodnie, trochę jakby kolory były kładzione bezpośrednio na cyfrowe szkice.


„Przesilenie” to przyzwoity debiut i według mnie powinniście dać Sępek szansę. Sam chętnie sięgnę po jej następne komiksy, mając nadzieję, że autorka rozwinie się jako scenarzystka. Acz już teraz jest dobrze a może być tylko lepiej.